Студопедия

Главная страница Случайная страница

Разделы сайта

АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника






Table of Contents 47 страница






Być moż e jej interwencja niewiele by dał a. Być moż e oznaczał a pewną ś mierć.

Niemniej jednak Margaret czuł a, ż e przynajmniej powinna spró bować, gdyż zawsze

powtarzał a, ż e jest gotowa poś wię cić ż ycie w obronie sł usznej sprawy i po to, ż eby pomś cić

Iana.

Uś wiadomił a sobie, ż e ojciec miał rację, oceniają c jej deklaracje jako pozbawione

podstaw przechwał ki. Był a bohaterską dziewczyną wył ą cznie w swojej wyobraź ni. Marzenie o

tym, by przewozić meldunki na polu bitwy, musiał o pozostać tylko marzeniem. Na pierwszy

odgł os strzał ó w schował aby się w mysią dziurę. W chwilach prawdziwego niebezpieczeń stwa

był a zupeł nie bezuż yteczna. Siedział a bez ruchu zmroż ona przeraż eniem, a serce dudnił o jej

gł oś no w uszach.

Nie odezwał a się ani sł owem podczas awaryjnego wodowania, kiedy na pokł ad

samolotu wtargnę li gangsterzy, ani nawet wtedy, kiedy pojawili się Nancy Lenehan i Mervyn

Lovesey. Milczał a ró wnież wtedy, gdy bandyta o przezwisku Mał y zauważ ył, ż e ł ó dź oddala się

od samolotu, a Vincini posł ał jego i drugiego gangstera, imieniem Joe, by ją ponownie

uwią zali.

Jednak kiedy zobaczył a, jak Mał y i Joe nikną pod wodą, wydał a okrzyk przeraż enia.

Spoglą dał a przez okno na rozkoł ysane morze, wł aś ciwie go nie widzą c, gdy nagle

dostrzegł a dwó ch ludzi walczą cych rozpaczliwie o ż ycie. Joe był na wierzchu, spychają c

kumpla pod wodę. Był to okropny widok.

Kiedy wrzasnę ł a, Luther doskoczył do okna i wyjrzał na zewną trz.

- Wpadli do wody! - krzykną ł.

- Kto? - zapytał zdumiony Vincini. - Mał y i Joe?

- Tak!

Sternik rzucił im linę, ale toną cy mę ż czyź ni nie zauważ yli jej. Joe w panice mł ó cił wodę

ramionami, Mał y zaś walczył rozpaczliwie pod powierzchnią, nie mogą c wydostać się spod

ciał a towarzysza niedoli.

- Zró b coś! - rykną ł Luther. Wyglą dał tak, jakby i jego lada chwila miał a ogarną ć panika.

- Ale co?! - odwrzasną ł Vincini. - Nie moż emy im już nic pomó c. Mogli sami się

uratować, ale są na to za gł upi.

Kolejna fala zaniosł a dwó ch mę ż czyzn w pobliż e hydrostabilizatora. Gdyby zachowali

spokó j, prawdopodobnie udał oby im się na niego wdrapać, oni jednak nic nie widzieli.

Gł owa Mał ego zniknę ł a pod wodą i już się wię cej nie pojawił a. Joe zakrztusił się,

krzykną ł tak gł oś no, ż e Margaret usł yszał a go przez grubą wykł adzinę pokrywają cą ś cianę

kadł uba, po czym zanurzył się i takż e znikną ł jej z oczu.

Ciał em Margaret wstrzą sną ł dreszcz. Obaj już nie ż yli.

- Jak to się stał o? - zapytał Luther. - Dlaczego wpadli do wody?

- Moż e ktoś ich wepchną ł - odparł Vincini.

- Ale kto?

- Ktoś, kogo nie udał o nam się do tej pory znaleź ć.

Harry! - wybuchnę ł a w gł owie Margaret olś niewają ca myś l. Jednak czy to moż liwe,

ż eby jeszcze był na pokł adzie? Czyż by schował się tak dobrze, ż e poszukiwania prowadzone

przez policję zakoń czył y się fiaskiem, a potem wyszedł po awaryjnym wodowaniu? Czy to on

wrzucił gangsteró w do morza?

Nagle pomyś lał a o bracie. Percy znikną ł w chwili, kiedy ł ó dź bandytó w przycumował a

do Clippera. Margaret przypuszczał a, ż e poszedł do ł azienki, a potem widzą c, co się dzieje,

postanowił przeczekać tam cał e zamieszanie. Jednak takie zachowanie zupeł nie do niego nie

pasował o. Należ ał o się raczej spodziewać, ż e bę dzie pró bował znaleź ć się w samym sercu

wydarzeń. Wiedział a przecież, ż e udał o mu się odkryć dodatkowe przejś cie na pokł ad

nawigacyjny. Czyż by coś planował?

- Wszystko się wali - powiedział zdenerwowany Luther. - Co teraz zrobimy?

- Odlecimy tamtym hydroplanem, tak jak planowaliś my - odparł Vincini. - Ty, ja, twó j

Szkop i pienią dze. Jeś li ktoś spró buje nam przeszkodzić, dostanie kulę w brzuch. Weź się w

garś ć i ruszaj. Nie mamy czasu.

Margaret ogarnę ł o okropne przeczucie, ż e na schodach natkną się na Percy'ego, i ż e

to on bę dzie tym, kto dostanie kulę w brzuch. Jednak w chwilę po tym, jak mę ż czyź ni

skierowali się ku przodowi samolotu, usł yszał a za swoimi plecami gł os brata:

- Ani kroku dalej!

Odwró cił a się i spostrzegł a ze zdumieniem, ż e Percy ś ciska w dł oni rewolwer

wymierzony prosto w Vinciniego. Broń miał a kró tką lufę; dziewczyna natychmiast domyś lił a

się, ż e jest to colt, któ ry został wcześ niej skonfiskowany agentowi FBI. Teraz Percy trzymał go

pewnie i spokojnie, jakby był na strzelnicy.

Vincini zatrzymał się i odwró cił powoli.

Margaret był a dumna z brata, mimo ż e jednocześ nie drż ał a o jego ż ycie.

W jadalni znajdował o się sporo ludzi. Za Vincinim, tuż przy Margaret, Luther celował z

rewolweru w gł owę profesora Hartmanna. Po drugiej stronie kabiny stali Nancy, Mervyn

Lovesey, jego ż ona, inż ynier i kapitan. Wię kszoś ć miejsc siedzą cych był a zaję ta.

Vincini zmierzył Percy'ego przecią gł ym spojrzeniem, po czym powiedział:

- Zmykaj stą d, chł opcze.

- Rzuć broń! - zawoł ał Percy ł amią cym się gł osem.

Gangster ze zdumiewają cą szybkoś cią skoczył w bok, unoszą c jednocześ nie pistolet.

Rozległ się strzał. Huk ogł uszył Margaret; jak przez watę usł yszał a czyjś przeraź liwy krzyk i

dopiero po pewnym czasie zdał a sobie sprawę, ż e to jej gł os. Przez chwilę nie był a w stanie

stwierdzić, kto został trafiony. Percy'emu nic się nie stał o. W sekundę lub dwie pó ź niej Vincini

zachwiał się i upadł, wypuszczają c z rę ki walizeczkę z pienię dzmi, któ ra otworzył a się pod

wpł ywem uderzenia; z rany na jego piersi trysnę ł a krew, zalewają c uł oż one starannie paczki

banknotó w.

Percy wypuś cił broń z rę ki i z przeraż eniem wybał uszył oczy na czł owieka, któ rego

zabił. Wyglą dał, jakby miał lada chwila wybuchną ć pł aczem.

Jak na komendę wszyscy spojrzeli na Luthera, ostatniego z bandy i jedynego

uzbrojonego czł owieka na pokł adzie.

Korzystają c z dekoncentracji przeciwnika Hartmann szarpną ł się gwał townie, wyrwał

ramię z rozluź nionego uchwytu i rzucił się na podł ogę. Margaret ogarnę ł o przeraż enie; był a

pewna, ż e Luther zaraz zastrzeli uczonego albo poś le kulę Percy'emu. Zupeł nie jednak nie

spodziewał a się tego, co nastą pił o.

Bandyta zł apał ją.

Wycią gną ł ją z fotela, zasł onił się nią i przystawił jej lufę do gł owy tak samo jak przed

chwilą Hartmannowi.

Wszyscy zamarli w bezruchu.

Margaret był a zbyt przeraż ona, ż eby wykonać choć by najmniejszy ruch, cokolwiek

powiedzieć albo chociaż krzykną ć. Czuł a na skroni nieprzyjemne dotknię cie zimnego metalu.

Luther trzą sł się jak w gorą czce; bał się co najmniej tak samo jak ona.

- Hartmann, wstań i przejdź na pokł ad ł odzi - powiedział drż ą cym gł osem. - Ró b, co ci

mó wię, bo jak nie, to dziewczyna poż egna się z tym ś wiatem!

Nagle Margaret ogarną ł niesamowity spokó j. Zrozumiał a, jak znakomitego posunię cia

dokonał Luther. Gdyby po prostu wycelował rewolwer w gł owę uczonego, Hartmann mó gł by

odpowiedzieć: „Proszę bardzo, strzelaj. Wolę zginą ć, niż wró cić do Niemiec.” Teraz jednak gra

toczył a się o jej ż ycie. Hartmann z pewnoś cią był by gotó w poś wię cić swoje, ale nie mó gł

skazać na ś mierć mł odej dziewczyny.

Uczony powoli podnió sł się z podł ogi.

Margaret uś wiadomił a sobie z lodowatą, mroż ą cą krew w ż ył ach logiką, ż e teraz

wszystko zależ y wył ą cznie od niej. Mogł a ocalić Hartmanna, skł adają c siebie w ofierze. To nie

w porzą dku! - przemknę ł o jej przez myś l. - Nie był am na to przygotowana. Nie mogę tego

zrobić!

Spojrzał a na ojca. Wpatrywał się w nią z przeraż eniem. Przypomniał a sobie, jak kpił z

niej, twierdzą c, ż e jest zbyt delikatna, by walczyć, i ż e nie wytrzyma w wojsku nawet jednego

dnia.

Czyż by miał rację?

Wszystko, co musiał a zrobić, to wykonać pierwszy ruch. Być moż e Luther ją zastrzeli,

ale inni mę ż czyź ni z pewnoś cią rzucą się na niego i obezwł adnią, zanim zdoł a nacisną ć spust

po raz drugi. Hartmann zostanie ocalony.

Czas wló kł się jak w najgorszym sennym koszmarze.

Dam sobie radę - pomyś lał a z tym samym lodowatym opanowaniem. - Ż egnajcie.

Wzię ł a gł ę boki oddech...... i usł yszał a za plecami gł os Harry'ego:

- Panie Luther, zdaje się, ż e przypł yną ł pań ski okrę t podwodny.

Wszyscy spojrzeli w okna.

Margaret poczuł a, ż e nacisk na jej skroń zelż ał trochę, schylił a się wię c raptownie i

wyrwał a z uś cisku Luthera. Rozległ się strzał, ale nie poczuł a bó lu.

W kabinie rozpę tał o się piekł o.

Inż ynier pokł adowy dał potę ż nego susa, przeleciał obok niej i runą ł na bandytę jak

lawina. W tej samej chwili Harry zł apał rewolwer Luthera i wyszarpną ł mu go z dł oni.

Mę ż czyzna przewró cił się na podł ogę przygnieciony ciał ami Eddiego i Harry'ego.

Dopiero teraz uś wiadomił a sobie, ż e jeszcze ż yje.

Poczuł a się sł aba jak dziecko. Kolana ugię ł y się pod nią i opadł a bezsilnie na fotel.

Zaraz potem znalazł się przy niej Percy. Obję ł a go mocno i przytulił a. Miał a wraż enie, ż e czas

staną ł w miejscu. Wreszcie usł yszał a swó j gł os:

- Nic ci nie jest?

- Chyba nie...

- Był eś bardzo dzielny.

- Ty też.

To prawda - pomyś lał a. - Był am bardzo dzielna.

Pasaż erowie zaczę li krzyczeć jeden przez drugiego, ale wszystkich uciszył donoś ny

gł os kapitana Bakera:

- Proszę pań stwa, proszę o spokó j!

Margaret rozejrzał a się dookoł a.

Luther leż ał na podł odze, z wykrę conymi rę kami i twarzą przyciś nię tą do dywanowej

wykł adziny, przytrzymywany przez Eddiego i Harry'ego. Z jego strony nikomu nie groził o już

ż adne niebezpieczeń stwo. Spojrzał a za okno. Okrę t podwodny unosił się na falach niczym

gigantyczny szary rekin. Jego mokre stalowe boki lś nił y w promieniach sł oń ca.

- W pobliż u krą ż y kuter Marynarki Wojennej - poinformował wszystkich kapitan. -

Zawiadomimy go przez radio o tym U - boocie. Idź szybko na stanowisko, Ben - zwró cił się do

radiooperatora, któ ry wraz z pozostał ą czę ś cią zał ogi wyszedł z kabiny numer jeden.

- Tak jest. Wie pan chyba o tym, ż e dowó dca okrę tu moż e przechwycić nasz meldunek

i uciec przed pojawieniem się kutra?

- I bardzo dobrze! - warkną ł kapitan. - Nasi pasaż erowie byli naraż eni na wystarczają co

duż o niebezpieczeń stw.

Radiooperator wbiegł po schodkach na pokł ad nawigacyjny.

Wszyscy wpatrywali się w okrę t podwodny. Nikt nie pojawił się na jego ociekają cym

wodą pokł adzie. Zapewne niemiecki dowó dca czekał na rozwó j sytuacji.

- Został nam jeszcze jeden bandyta - dodał Baker. - Sternik ł odzi. Trzeba go zł apać.

Eddie, zwab go do ś rodka. Powiedz mu, ż e wzywa go Vincini.

Eddie zostawił Luthera pod opieką Harry'ego i poszedł na dzió b samolotu.

- Jack, zbierz cał ą tę cholerną broń i wyjmij amunicję - polecił kapitan nawigatorowi. -

Zechcą mi panie wybaczyć - dodał szybko, uś wiadomiwszy sobie, ż e uż ył doś ć obcesowego

sformuł owania.

Pasaż erowie nasł uchali się od bandytó w tylu przekleń stw, ż e skrupuł y kapitana wydał y

im się co najmniej zabawne. Margaret roześ miał a się gł oś no, a zaraz potem przył ą czył o się do

niej jeszcze kilka osó b. Bakera począ tkowo zdziwił a ich reakcja, ale szybko zrozumiał, o co

chodzi, i sam ró wnież się uś miechną ł.

Spontaniczny ś miech uś wiadomił wszystkim, ż e niebezpieczeń stwo minę ł o. Margaret

jednak nadal czuł a się bardzo dziwnie i drż ał a na cał ym ciele, jakby miał a gorą czkę.

Kapitan trą cił Luthera czubkiem buta.

- Johnny, wsadź tego typka do kabiny numer jeden i nie spuszczaj go z oka - polecił

jednemu z czł onkó w zał ogi.

Harry uwolnił wię ź nia i spojrzał na Margaret.

Myś lał a, ż e ją zdradził, ż e już nigdy go nie zobaczy, ż e czeka ją pewna ś mierć. Teraz

przepeł niał a ją radoś ć, ż e oboje ż yją i znowu są razem. Usiadł koł o niej, a ona rzucił a mu się

w ramiona. Obję li się mocno.

- Spó jrz przez okno - mrukną ł jej po pewnym czasie do ucha.

U - boot nikną ł szybko pod falami.

Margaret uś miechnę ł a się do Harry'ego i pocał ował a go w usta.

ROZDZIAŁ 29

Kiedy był o już po wszystkim, Carol-Ann nie chciał a nawet dotkną ć Eddiego.

Siedział a w jadalni popijają c kawę z mlekiem przyniesioną przez Davy'ego. Był a blada i

roztrzę siona, ale cał y czas powtarzał a, ż e nic jej nie jest. Mimo to kulił a się za każ dym razem,

kiedy Eddie zbliż ał do niej rę kę.

Unikał a takż e jego spojrzenia. Rozmawiali pó ł gł osem o tym, co się stał o. Carol-Ann

bez przerwy wracał a do chwili, kiedy bandyci wpadli do domu i wycią gnę li ją do samochodu.

- Wł aś nie zamykał am sł oiki z marynowanymi ś liwkami! - powtarzał a z oburzeniem,

jakby wł aś nie ten szczegó ł wzbudził w niej najwię kszą odrazę.

- Już po wszystkim, kochanie - powtarzał za każ dym razem, ona zaś kiwał a

energicznie gł ową, lecz widział wyraź nie, ż e nie dawał o to ż adnego rezultatu. Wreszcie

spojrzał a mu w oczy i zapytał a:

- Kiedy teraz bę dziesz musiał lecieć?

Dopiero wtedy zrozumiał powó d jej niepokoju. Bał a się chwili, kiedy znowu zostanie

sama. Poczuł ogromną ulgę, gdyż z czystym sumieniem mó gł ją uspokoić.

- Już nigdy nie bę dę latał - odparł. - Po tym rejsie rezygnuję z pracy. I tak by mnie

zwolnili. Przecież nie bę dą zatrudniać czł owieka, któ ry uprowadził samolot.

Do rozmowy wtrą cił się kapitan Baker, któ ry usł yszał jego ostatnie sł owa.

- Eddie, muszę ci coś powiedzieć... - odezwał się z wahaniem. - Rozumiem twoje

postę powanie. Znalazł eś się w bardzo trudnej sytuacji i poradził eś sobie z nią najlepiej, jak

tylko był o moż liwe. Nawet wię cej: wą tpię, czy ktokolwiek mó gł by zrobić coś wię cej. Okazał eś

się sprytnym, odważ nym czł owiekiem. Jestem dumny z tego, ż e należ ysz do mojej zał ogi.

- Dzię kuję, kapitanie - odparł Eddie, pokonują c opó r wzruszenia ś ciskają cego mu

gardł o. - Nawet pan nie wie, ile to dla mnie znaczy. - Ką tem oka dostrzegł siedzą cego

samotnie Percy'ego; chł opak wcią ż jeszcze wyglą dał marnie po doznanym wstrzą sie. - Myś lę

jednak, ż e przede wszystkim powinniś my podzię kować temu mł odemu czł owiekowi. Gdyby nie

on, nie wiadomo, jak skoń czył aby się ta historia.

Percy usł yszał go i podnió sł gł owę.

- Masz rację - zgodził się kapitan, po czym poklepał Eddiego po ramieniu, podszedł do

chł opca i uś cisną ł mu rę kę. - Był eś bardzo dzielny, Percy.

Chł opak natychmiast się rozpogodził.

- Dzię kuję!

Kapitan usiadł na chwilę obok niego, Carol-Ann zaś zapytał a mę ż a:

- Co bę dziemy robić, skoro przestaniesz latać?

- Spró bujemy rozkrę cić interes, o któ rym mó wiliś my.

W jej oczach pojawił a się nadzieja, ale pozostał y też wą tpliwoś ci.

- Myś lisz, ż e stać nas na to?

- Mamy doś ć pienię dzy, ż eby kupić lotnisko, a resztę poż yczymy.

Carol-Ann wyraź nie się oż ywił a.

- Bę dę mogł a pracować z tobą? - zapytał a. - Prowadził abym rachunki i odbierał abym

telefony, kiedy ty był byś zaję ty przy samolotach...

Eddie uś miechną ł się i skiną ł gł ową.

- Jasne. Przynajmniej do chwili, kiedy urodzi się dziecko.

- To bę dzie nasze rodzinne przedsię wzię cie.

Wzią ł ją za rę kę. Tym razem nie cofnę ł a jej, tylko uś cisnę ł a mocno jego dł oń.

 

* * *

Mervyn wcią ż jeszcze toną ł w uś ciskach Nancy, kiedy Diana poklepał a go lekko po

 

ramieniu.

Nancy czuł a się szczę ś liwa dlatego, ż e ż yje i ż e jest znowu u boku mę ż czyzny, któ rego

kocha. Czyż by Diana chciał a zakł ó cić te radosne chwile? Opuś cił a mę ż a bez przekonania i na

podstawie jej zachowania moż na był o dojś ć do wniosku, ż e ż ał uje swojej decyzji. Wystę pują c

w jej obronie Mervyn udowodnił ponad wszelką wą tpliwoś ć, ż e nie jest mu zupeł nie oboję tna.

Moż e zacznie go teraz bł agać, by pozwolił jej wró cić?

Mervyn odwró cił się i spojrzał na ż onę.

- Sł ucham, Diano? - zapytał z rezerwą.

Twarz miał a mokrą od ł ez, ale malował a się na niej determinacja.

- Czy podasz mi rę kę?

Nancy nie był a pewna, co to ma oznaczać, a z ostroż nego zachowania Mervyna

wysnuł a wniosek, ż e on takż e nie bardzo wie, co powinien o tym myś leć. Mimo to wycią gną ł

rę kę.

- Oczywiś cie.

Diana uję ł a ją w obie dł onie. Ł zy popł ynę ł y obfitym strumieniem. Nancy był a pewna, ż e

za chwilę usł yszy: „Spró bujmy jeszcze raz”, lecz Diana powiedział a coś zupeł nie innego.

- Powodzenia, Mervyn. Ż yczę ci wiele szczę ś cia.

- Dzię kuję - odparł poważ nie. - Tobie ż yczę tego samego.

Dopiero teraz Nancy zrozumiał a, ż e tych dwoje ludzi wł aś nie przebaczył o sobie bó l,

któ ry sobie nawzajem zadali. Nie zmienił o to ich decyzji o rozstaniu, ale przynajmniej mogli

rozstać się jak przyjaciele.

- Moż e i my podamy sobie dł onie? - zapytał a tknię ta nagł ym impulsem.

Diana wahał a się tylko przez uł amek sekundy.

- Oczywiś cie. - Podał y sobie rę ce. - Powodzenia.

- Nawzajem.

Diana odwró cił a się i odeszł a do swojej kabiny.

- A co bę dzie z nami? - zapytał Mervyn. - Co zrobimy?

Nancy uś wiadomił a sobie, ż e nie zdą ż ył a jeszcze poinformować go o swojej decyzji.

- Zostanę dyrektorem europejskiego oddział u firmy Nata Ridgewaya.

Mervyn nawet nie starał się ukryć zdziwienia.

- Kiedy zdą ż ył ci zaproponować tę posadę?

- Jeszcze nie zaproponował, ale zrobi to, jestem tego pewna - odparł a i roześ miał a się

radoś nie.

Nagle do jej uszu dotarł warkot silnika. Nie był to ż aden z wielkich silnikó w Clippera,

lecz inny, znacznie mniejszy. Spojrzał a przez okno, myś lą c, ż e moż e zjawił się kuter Marynarki

Wojennej. Jednak ku swemu zdumieniu ujrzał a ł ó dź gangsteró w oddalają cą się szybko od

Clippera.

Kto nią kierował?

 

* * *

Margaret pchnę ł a do oporu manetkę gazu i zakrę cił a koł em sterowym. Zimny morski

 

wiatr rozwiewał jej wł osy.

- Jestem wolna! - wykrzyknę ł a. - Nareszcie wolna!

Ona i Harry niemal jednocześ nie wpadli na ten sam pomysł. Stali w przejś ciu mię dzy

fotelami zastanawiają c się, co począ ć, kiedy po schodkach zszedł Eddie Deakin, prowadzą c

przed sobą sternika ł odzi. Umieś cił go w kabinie numer jeden razem z Lutherem.

Pasaż erowie i zał oga byli zbyt zaję ci ś wię towaniem zwycię stwa nad gangsterami, by

zauważ yć, jak Margaret i Harry przechodzą na pokł ad ł odzi. Silnik pracował na wolnych

obrotach. Harry zrzucił cumy, Margaret zaś bł yskawicznie zaznajomił a się z urzą dzeniami

sterowniczymi, któ re bardzo przypominał y te znane jej z jachtu ojca. Po kilkunastu sekundach

byli już daleko od Clippera.

Miał a poważ ne wą tpliwoś ci, czy komuś bę dzie się chciał o ich ś cigać. Wezwany przez

inż yniera kuter poszukiwał energicznie niemieckiego okrę tu podwodnego i raczej nie

przerwał by tego zaję cia tylko po to, by schwytać czł owieka, któ ry ukradł w Londynie parę

spinek do mankietó w. Kiedy natomiast na pokł adzie samolotu znajdzie się policja, zajmie się

ś ledztwem w sprawie morderstwa, porwania i piractwa; minie sporo czasu, zanim zainteresują

się losem Harry'ego.

Harry znalazł w kabinie kilka map.

- Prawie wszystkie przedstawiają zatokę o nazwie Blacks Harbour - oznajmił

przejrzawszy je pobież nie. - To chyba gdzieś niedaleko, dokł adnie na granicy mię dzy Stanami

i Kanadą. Myś lę, ż e powinniś my kierować się na stronę kanadyjską. - Po chwili zaś dodał: -

Jakieś sto kilometró w na pó ł noc stą d jest miasteczko St. John. Dochodzi tam linia kolejowa.

Czy pł yniemy na pó ł noc?

Margaret zerknę ł a na kompas.

- Mniej wię cej.

- Co prawda nie mam poję cia o morskiej nawigacji, ale jeś li nie oddalimy się za bardzo

od brzegu, powinniś my trafić na miejsce. Myś lę, ż e bę dziemy tam o zmroku.

Uś miechnę ł a się do niego.

Harry zł oż ył mapy i staną ł przy kole sterowym, przyglą dają c się jej uważ nie.

- Co się stał o? - zapytał a.

Potrzą sną ł z niedowierzaniem gł ową.

- Jesteś taka pię kna... A w dodatku mnie lubisz!

Parsknę ł a ś miechem.

- Każ dy by cię polubił, kto by cię choć trochę poznał.

Obją ł ją w talii.

- To wspaniał e uczucie pł yną ć po morzu z taką dziewczyną u boku. Moja mama

zawsze mawiał a, ż e urodził em się w czepku. Chyba miał a rację, prawda?

- Co zrobimy, kiedy dotrzemy do tego St. John? - zapytał a Margaret.

- Zostawimy ł ó dź na plaż y, pó jdziemy do miasta, wynajmiemy na noc pokó j w hotelu, a

rano wsią dziemy do pierwszego pocią gu.

- Nie bardzo wiem, ską d weź miemy na to pienią dze...

- Tak, to jest pewien problem. Mam tylko parę funtó w, a bę dziemy musieli pł acić za

hotele, bilety, nowe ubrania...

- Szkoda, ż e nie wzię ł am swojej walizeczki tak jak ty.

Harry zrobił chytrą minę.

- To nie moja walizka, tylko Luthera.

Spojrzał a na niego ze zdumieniem.

- Po co zabrał eś nie swoją walizkę?

- Ponieważ jest w niej sto tysię cy dolaró w! - odparł i wybuchną ł gromkim ś miechem.

OD AUTORA

Zł oty wiek ł odzi latają cych trwał bardzo kró tko.

Zbudowano tylko dwanaś cie egzemplarzy boeinga 314 - sześ ć pierwszego modelu, a

sześ ć nieco udoskonalonej wersji oznaczonej symbolem B -314A. Wraz z wybuchem wojny

dziewię ć z nich przekazano sił om zbrojnym USA. Jedna z tych maszyn, „Dixie Clipper”, w

styczniu 1943 roku wiozł a prezydenta Roosevelta na konferencję w Casablance. Inna,

„Yankee Clipper”, w lutym tego samego roku roztrzaskał a się w Lizbonie. Wypadek pocią gną ł






© 2023 :: MyLektsii.ru :: Мои Лекции
Все материалы представленные на сайте исключительно с целью ознакомления читателями и не преследуют коммерческих целей или нарушение авторских прав.
Копирование текстов разрешено только с указанием индексируемой ссылки на источник.