Студопедия

Главная страница Случайная страница

Разделы сайта

АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника






Table of Contents 44 страница






szczerze się nienawidził. Przez cał e ż ycie postę pował uczciwie, brzydzą c się ludź mi

posł ugują cymi się podstę pem i kł amstwem, teraz jednak musiał korzystać z metod, któ re

szczerze potę piał. Wkró tce wszystko pan zrozumie, kapitanie - pomyś lał. Sprawił oby mu

znacznie wię kszą ulgę, gdyby mó gł powiedzieć to gł oś no.

Kapitan podszedł do stanowiska nawigatora i pochylił się nad mapą. Nawigator, Jack

Ashford, obrzucił Eddiego zdziwionym spojrzeniem, po czym wskazał kapitanowi punkt na

mapie.

- Jesteś my tutaj.

Warunkiem powodzenia planu był o, aby samolot wodował w przesmyku mię dzy stał ym

lą dem z wyspą Grand Manan. Liczyli na to zaró wno gangsterzy, jak i Eddie. Jednak w

chwilach niebezpieczeń stwa ludzie robili ró ż ne gł upie rzeczy. Eddie postanowił, ż e gdyby

kapitan Baker z jakiegoś powodu wyznaczył inne miejsce wodowania, on zabierze gł os i

zwró ci uwagę na zalety przesmyku. Oczywiś cie Baker odniesie się podejrzliwie do jego

propozycji, ale bę dzie musiał uznać jej wyż szoś ć. Poza tym, to jego zachowanie moż na by

uznać za dziwne, gdyby upierał się przy innym rozwią zaniu.

Okazał o się jednak, ż e nie jest potrzebna ż adna interwencja.

- Tutaj - powiedział Baker po kró tkim zastanowieniu. - Wodujemy w tym przesmyku.

Eddie odwró cił się szybko, by nikt nie dostrzegł radoś ci malują cej się na jego twarzy.

Uczynił kolejny krok w kierunku odzyskania Carol-Ann.

Przygotowują c się wraz z zał ogą do awaryjnego wodowania wyjrzał przez okno, by

ocenić stan morza. Niewielka biał a ł ó dź koł ysał a się na falach. Wszystko wskazywał o na to, ż e

wodowanie nie bę dzie należ ał o do najł agodniejszych.

Nagle usł yszał gł os, któ ry sprawił, ż e serce podeszł o mu do gardł a.

- Co się stał o?

Do kabiny wszedł Mickey Finn.

Oczy Eddiego rozszerzył y się z przeraż enia. Drugi inż ynier natychmiast domyś li się, ż e

zawory w dyszach odpł ywowych nie został y zamknię te. Trzeba go się szybko pozbyć...

Wyrę czył go kapitan Baker.

- Spł ywaj stą d, Mickey! - warkną ł. - Druga zał oga ma siedzieć w kabinie przypię ta do

foteli, a nie ł azić po cał ej maszynie i zadawać gł upie pytania!

Mickey znikną ł, jakby go nigdy nie był o, i Eddie odetchną ł spokojnie.

Samolot bł yskawicznie tracił wysokoś ć. Baker chciał szybko znaleź ć się jak najniż ej

nad wodą, na wypadek gdyby paliwo skoń czył o się wcześ niej, niż oczekiwali.

Skrę cili na zachó d, by nie przelatywać nad wyspą; gdyby wtedy zabrakł o paliwa,

wszyscy by zginę li. W chwilę pó ź niej znaleź li się nad przesmykiem...

Eddie ocenił, ż e fale mają ponad metr wysokoś ci. Granica bezpieczeń stwa wynosił a

sto centymetró w. Deakin zacisną ł zę by; Baker był dobrym pilotem, ale czekał o go piekielnie

trudne zadanie.

Clipper jeszcze bardziej obniż ył lot. W pewnej chwili Eddie poczuł, jak kadł ub zetkną ł

się ze szczytem wysokiej fali. Po kilku sekundach nastą pił o drugie zetknię cie, tym razem

znacznie silniejsze, po któ rym wielka maszyna podskoczył a raptownie w gó rę, na co ż oł ą dek

Deakina zareagował bolesnym skurczem.

Eddie poważ nie bał się o ich ż ycie. Tak wł aś nie wyglą dał y katastrofy ł odzi latają cych.

Mimo ż e samolot znajdował się nadal w powietrzu, zderzenie z falą znacznie

zmniejszył o jego prę dkoś ć. Sił a noś na był a tak sł aba, ż e nie mogł o już być mowy o ł agodnym

opadnię ciu na powierzchnię morza. Należ ał o spodziewać się raptownego, groź nego upadku,

jak po skoku z trampoliny na brzuch. Tyle tylko, ż e brzuch Clippera wykonano z cienkiego

aluminium, któ re mogł o rozedrzeć się jak papierowa torba.

Zamarł, czekają c na kolejne uderzenie. Kiedy wreszcie nastą pił o, Eddie poczuł je aż w

krę gosł upie. Okna zalał a woda. Siedzą cy bokiem do kierunku lotu Eddie zdoł ał jakoś utrzymać

się w fotelu, radiooperator natomiast o mał o nie spadł ze swojego miejsca, uderzają c przy

okazji gł ową w mikrofon. Wyglą dał o na to, ż e samolot rozpada się na kawał ki. Stał oby się tak,

gdyby któ reś ze skrzydeł zahaczył o o fale.

Minę ł a sekunda... druga... Z dolnego pokł adu dobiegał y krzyki przeraż onych

pasaż eró w. Samolot wyprysną ł z wody niczym korek z butelki, tylko po to jednak, by zaraz

opaś ć ponownie. Na szczę ś cie nie przechylił się na ż adną stronę.

Eddie zaczą ł wierzyć, ż e jednak się uda. Kiedy z szyb zniknę ł y wodne rozbryzgi,

przekonał się, ż e silniki nadal pracują.

Clipper stopniowo wytracał prę dkoś ć. Eddie z każ dą chwilą czuł się coraz bezpieczniej,

aż wreszcie maszyna stanę ł a, koł yszą c się dostojnie na falach.

- Boż e, był o gorzej, niż się spodziewał em - mrukną ł kapitan Baker. Odpowiedział mu

peł en ulgi ś miech zał ogi.

Eddie wstał i zbliż ył się do okna, przeszukują c wzrokiem powierzchnię morza.

Widocznoś ć był a dobra, lecz ż adna jednostka pł ywają ca nie zbliż ał a się do Clippera - chyba

ż e gangsterzy zdecydowali się podpł yną ć od tył u, gdzie nikt nie mó gł ich zauważ yć.

Wró cił na stanowisko i wył ą czył silniki. Radiooperator nadawał sygnał Mayday.

- Pó jdę uspokoić pasaż eró w - oś wiadczył kapitan i zszedł po schodkach na dolny

pokł ad. W tej samej chwili radiooperator otrzymał odpowiedź na swoje wezwania; Eddie miał

nadzieję, ż e pochodził a od ludzi, któ rzy czekali na Frankiego Gordina.

Nie mó gł się doczekać, by to sprawdzić. Otworzył klapę w przedniej czę ś ci kabiny i

zszedł do pomieszczenia w dziobie samolotu. Zewnę trzna klapa opuszczał a się w dó ł, tworzą c

coś w rodzaju platformy. Eddie staną ł na niej i rozejrzał się dookoł a. Musiał mocno trzymać się

krawę dzi wł azu, by zachować ró wnowagę. Fale zalewał y hydrostabilizatory, niektó re zaś był y

wystarczają co wysokie, by obryzgać mu stopy sł oną pianą. Sł oń ce tylko od czasu do czasu

wychylał o się zza chmur i wiał silny wiatr. Eddie obrzucił uważ nym spojrzeniem kadł ub i

skrzydł a, ale nigdzie nie dostrzegł ż adnych uszkodzeń. Potę ż na maszyna wyszł a z opresji bez

szwanku.

Rzucił kotwicę, a nastę pnie zaczą ł uważ nie przeczesywać horyzont w poszukiwaniu

ł odzi, któ ra miał a tu na nich czekać. Gdzie podziali się kumple Luthera? Co bę dzie, jeś li się

nie pojawią? Wreszcie jednak dostrzegł w oddali duż ą motoró wkę. Czy to oni? Czy Carol-Ann

jest na pokł adzie? Istniał o niebezpieczeń stwo, ż e jest to jakaś inna ł ó dź, któ rej zał oga

postanowił a skorzystać z okazji i obejrzeć z bliska latają cego kolosa.

Zbliż ał a się w bł yskawicznym tempie, podskakują c na falach. Rzuciwszy kotwicę Eddie

powinien wró cić na swoje stanowisko w kabinie nawigacyjnej, ale nie mó gł ruszyć się z

miejsca. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w rosną cą szybko ł ó dź. Był to wł aś ciwie duż y

motorowy jacht z krytą kabiną. Eddie zdawał sobie sprawę, ż e tamci pę dzą z prę dkoś cią

dwudziestu pię ciu albo nawet trzydziestu wę zł ó w, lecz jemu wydawał o się, ż e wloką się noga

za nogą. Na pokł adzie stał o kilka osó b. Wkró tce mó gł je policzyć: cztery. Zauważ ył, ż e jedna

był a wyraź nie mniejsza i drobniejsza od pozostał ych. Wreszcie nie zidentyfikowana grupka

zamienił a się w trzech mę ż czyzn ubranych w ciemne garnitury i kobietę w niebieskim

pł aszczu. Carol-Ann miał a taki pł aszcz.

To chyba był a ona, ale nie mó gł mieć jeszcze pewnoś ci. Kobieta miał a jasne wł osy i

szczupł ą sylwetkę, tak jak ona, i trzymał a się z dala od pozostał ych. Wszyscy stali przy

relingu, obserwują c Clippera. Niepewnoś ć był a nie do zniesienia. Nagle sł oń ce wychylił o się

zza chmur i kobieta uniosł a rę kę, by osł onić oczy. Ten gest rozwiał wszystkie wą tpliwoś ci

Eddiego. Wiedział już, ż e kobieta na pokł adzie ł odzi jest jego ż oną.

- Carol-Ann... - szepną ł.

Ogarnę ł a go niewysł owiona radoś ć. Na chwilę zapomniał o niebezpieczeń stwach, jakie

czekał y jeszcze ich oboje, i poddał się ogromnej uldze, jakiej doznał na jej widok.

- Carol-Ann! - zawoł ał, machają c radoś nie rę kami. - Carol-Ann!

Oczywiś cie nie mogł a go usł yszeć, ale natychmiast zobaczył a. Zawahał a się przez

uł amek sekundy, jakby nie był a pewna, czy to na pewno on, po czym ró wnież zaczę ł a

machać, najpierw ostroż nie, a potem z cał ych sił.

Jeś li moż e tak wymachiwać rę kami, to znaczy, ż e nic jej się nie stał o - pomyś lał i nagle

poczuł się sł aby jak dziecko; niewiele brakował o, by rozpł akał się z ulgi i radoś ci. Jednak w

porę przypomniał sobie, ż e to nie koniec. Miał jeszcze wiele do zrobienia. Pomachał

ponownie, po czym ocią gają c się wró cił do wnę trza maszyny.

Pojawił się w kabinie nawigacyjnej ró wnocześ nie z kapitanem wracają cym z pokł adu

pasaż erskiego.

- Są jakieś uszkodzenia? - zapytał Baker.

- Chyba nie, przynajmniej na pierwszy rzut oka.

- Na naszą proś bę o pomoc odpowiedział o kilka statkó w, ale najbliż ej był a duż a

motoró wka, któ ra wł aś nie zbliż a się od lewej burty - zameldował radiooperator.

Kapitan spojrzał przez okno, po czym pokrę cił gł ową.

- Na nic nam się nie przyda. Ktoś musi wzią ć nas na hol. Spró buj zawiadomić Straż

Przybrzeż ną.

- Zał oga ł odzi chce wejś ć do nas na pokł ad - poinformował go Ben Thompson.

- Nic z tego - odparł Baker. Pod Eddiem ugię ł y się nogi. Przecież tamci muszą znaleź ć

się na pokł adzie Clippera! - To zbyt niebezpieczne - dodał kapitan. - Nie chcę mieć ż adnej

ł odzi przycumowanej do maszyny. Przy tej fali mogł aby uszkodzić nam kadł ub. A jeś li

pró bowalibyś my ewakuować ludzi, to jak amen w pacierzu ktoś wpadł by do morza. Powiedz

im, ż e dzię kujemy za dobre chę ci, ale nie moż emy skorzystać z ich pomocy.

Eddie nie spodziewał się takiego rozwoju sytuacji. Z najwyż szym trudem udał o mu się

zachować oboję tny wyraz twarzy. Do diabł a z ewentualnymi uszkodzeniami samolotu, ludzie

Luthera muszą wejś ć na pokł ad! Ale jeś li nikt im nie pomoż e, czeka ich piekielnie trudne

zadanie.

Nawet z pomocą z wewną trz dostanie się do Clippera przez gł ó wne drzwi graniczył o z

niemoż liwoś cią. Fale się gał y niemal do poł owy kadł uba, zalewają c stabilizatory. Utrzymać się

na nich mó gł by tylko ktoś ubezpieczony mocną liną, a i wtedy zaraz po otwarciu drzwi woda

wdarł aby się do ś rodka maszyny. Eddie nie pomyś lał wcześ niej o takim niebezpieczeń stwie,

gdyż Clipper zawsze wodował na niemal idealnie gł adkiej powierzchni.

W takim razie, jak uporać się z tym problemem?

Wspó lnicy Luthera bę dą musieli wejś ć przez klapę w dziobie samolotu.

- Powiedział em im, ż e nie moż emy przyją ć ich na pokł ad, ale oni jakby nic nie sł yszeli -

zameldował radiooperator.

Eddie spojrzał w okno; ł ó dź krą ż ył a wokó ł samolotu.

- Nie zaprzą tajmy sobie nimi gł owy - zadecydował kapitan.

Eddie wstał, podszedł do otwartej klapy w podł odze kabiny i zaczą ł schodzić po

drabince.

- A ty doką d się wybierasz? - warkną ł Baker.

- Sprawdzić kotwicę - bą kną ł Eddie.

- Ten facet jest tu skoń czony - usł yszał gł os kapitana.

Wiem o tym - pomyś lał z cię ż kim sercem.

Wyszedł na platformę. Ł ó dź unosił a się na falach jakieś dziesię ć metró w przed

dziobem Clippera. Carol-Ann stał a przy relingu. Miał a na sobie starą sukienkę i rozdeptane

pantofle, czyli stró j, w jakim zwykle wykonywał a wszystkie prace domowe. Kiedy ją zabierali,

zdą ż ył a zarzucić na ramiona swó j najlepszy pł aszcz. Wyraź nie widział jej bladą, wycień czoną

twarz. Podsycił o to jego gniew. Zapł acicie mi za to, dranie - pomyś lał.

Pokazał zał odze ł odzi kabestan, dają c im na migi znaki, ż eby rzucili mu linę. Minę ł o

sporo czasu, zanim zrozumieli, o co mu chodzi. Nie wyglą dali na doś wiadczonych ż eglarzy. W

swoich dwurzę dowych garniturach i kapeluszach, któ re musieli cał y czas przytrzymywać, by

wiatr nie zwiał im ich do morza, wydawali się tutaj zupeł nie nie na miejscu. Czł owiek stoją cy

za koł em sterowym, przypuszczalnie kapitan, był zaję ty utrzymywaniem ł odzi w stał ej

odległ oś ci od samolotu. Wreszcie jeden z mę ż czyzn dał znak, ż e już wie, co ma robić, i wzią ł

do rę ki linę.

Rzucanie ró wnież nie szł o mu najlepiej. Eddie zdoł ał ją zł apać dopiero za czwartym

razem.

Nacią gną ł ją za pomocą kabestanu. Ł ó dź, znacznie lż ejsza od Clippera, podskakiwał a i

opadał a na falach jak korek. Przycumowanie jej na stał e do samolotu stanowił o trudne i

ryzykowne zadanie.

Nagle Eddie usł yszał za plecami gł os Mickeya Finna:

- Co ty wyrabiasz, Eddie?

Obejrzał się. Mickey stał w pomieszczeniu dziobowym, wpatrują c się w niego z

wyrazem zdumienia na swojej szczerej, piegowatej twarzy.

- Nie wtrą caj się do tego, Mickey! - rykną ł Eddie. - Ostrzegam cię! Jeden fał szywy ruch;

a moż e ucierpieć wielu ludzi!

- W porzą dku, skoro tak mó wisz... - Mickey odwró cił się i wspią ł po drabince

prowadzą cej do kabiny nawigacyjnej. Z jego miny moż na był o wywnioskować, iż uznał, ż e

pierwszy inż ynier postradał zmysł y.

Eddie ponownie utkwił wzrok w ł odzi. Był a już bardzo blisko. Przyjrzał się trzem

mę ż czyznom. Jeden miał nie wię cej niż osiemnaś cie lat, drugi, z papierosem tkwią cym w

ką ciku ust, był starszy, ale szczupł y i niski. Trzeci, ubrany w czarny prą ż kowany garnitur,

wyglą dał na szefa.

Doszedł do wniosku, ż e aby w miarę bezpiecznie przycumować ł ó dź, bę dą

potrzebowali dwó ch lin.

- Rzuć cie drugą linę! - krzykną ł przył oż ywszy rę ce do ust.

Mę ż czyzna w prą ż kowanym garniturze wzią ł do rę ki linę i zaczą ł nią koł ysać, by rzucić

Eddiemu; stał jednak w tym samym miejscu co pozostali, czyli na dziobie, a druga cuma

powinna unieruchomić rufę ł odzi.

- Nie tę! - rykną ł Eddie. - Z rufy!

Mę ż czyzna natychmiast zrozumiał, o co mu chodzi.

Tym razem Eddie zł apał linę bez ż adnych kł opotó w. Wcią gną ł jej koniec do wnę trza

samolotu i uwią zał do wspornika.

Ł ó dź zbliż ał a się bł yskawicznie. Nagle umilkł warkot silnika, z kabiny wyszedł

mę ż czyzna w kombinezonie i zają ł się ś cią ganiem cum. Ten bez wą tpienia był marynarzem.

Ktoś zszedł do pomieszczenia w dziobie samolotu. Tym razem był to kapitan Baker.

- Deakin, postę pujesz wbrew mojemu wyraź nemu rozkazowi! - powiedział ostrym

tonem.

Eddie zignorował go, modlą c się w duchu, by dowó dca jeszcze choć przez parę chwil

wstrzymał się z interwencją. Ł ó dź zbliż ył a się na najmniejszą bezpieczną odległ oś ć. Sternik

zarzucił cumy na pachoł ki, pozostawiają c tylko tyle luzu, by motoró wka mogł a swobodnie

koł ysać się na falach. Aby przedostać się do Clippera, należ ał o zaczekać, aż pokł ad ł odzi

zró wna się z platformą pod dziobem samolotu, i dać sporego susa. Nikną ca we wnę trzu

maszyny cuma mogł a sł uż yć jako coś w rodzaju porę czy.

Jako pierwszy szykował się do skoku gangster w prą ż kowanym garniturze. Eddie

poczuł, ż e kapitan Baker chwycił go od tył u za marynarkę. Gangster takż e to zauważ ył i

się gną ł do wewnę trznej kieszeni.

W najgorszym z koszmaró w, jakie drę czył y Deakina od począ tku podró ż y, któ ryś z

czł onkó w zał ogi postanawiał zostać bohaterem i giną ł przeszyty kulami bandytó w. Najchę tniej

powiedział by im o ł odzi patrolowej, któ rą obiecał przysł ać Steve Appleby, ale obawiał się, ż e

wtedy mogliby niechcą cy ostrzec gangsteró w.

- Niech pan ucieka, kapitanie! - wrzasną ł do Bakera. - Ci dranie są uzbrojeni!

Baker na uł amek sekundy zamarł w bezruchu, wpatrują c się w gangstera, po czym

odwró cił się i znikną ł we wnę trzu samolotu. Mę ż czyzna w prą ż kowanym garniturze schował

pistolet do kieszeni. Boż e, mam nadzieję, ż e nikogo nie zabiją... - przemknę ł a Eddiemu

rozpaczliwa myś l. - Jeś li poleje się krew, to bę dzie wył ą cznie moja wina.

Ł ó dź wspię ł a się na szczyt fali, tak ż e jej pokł ad znalazł się nieco powyż ej platformy.

Bandyta chwycił linę, zawahał się, po czym dał potę ż nego susa. Eddie zł apał go i pomó gł mu

odzyskać ró wnowagę.

- Ty jesteś Eddie? - zapytał gangster.

Eddie natychmiast poznał jego gł os; sł yszał go przez telefon. Mę ż czyzna nazywał się

Vincini. Eddie obrzucił go wtedy obelgami; teraz tego ż ał ował, gdyż zależ ał o mu na

wspó ł pracy z tym czł owiekiem.

- Chcę ci pomó c, Vincini - powiedział. - Jeś li zależ y ci na tym, ż eby wszystko odbył o się

bez problemó w, ró b to, co ci powiem.

Vincini wpatrywał się w niego lodowatym spojrzeniem.

- W porzą dku - odparł wreszcie. - Ale wystarczy, ż e zrobisz jeden fał szywy ruch i jesteś

martwy.

Mó wił spokojnym, rzeczowym tonem, w któ rym nie sposó b był o doszukać się ani ś ladu

urazy. Bez wą tpienia miał zbyt wiele na gł owie, ż eby rozpamię tywać dawne ż ale.

- Wejdź do ś rodka i zaczekaj, aż pomogę przedostać się pozostał ym.

- Dobra. - Vincini zwró cił się do ludzi na pokł adzie motoró wki. - Joe, ty skacz nastę pny,

potem Mał y. Dziewczyna ostatnia.

Cofną ł się do wnę trza samolotu.

Eddie zajrzał za nim i zobaczył kapitana Bakera wspinają cego się po drabince

prowadzą cej do kabiny nawigacyjnej.

- Hej, ty! - zawoł ał Vincini, wycią gają c pistolet. - Zostań tutaj.

- Na litoś ć boską, niech pan robi, co panu każ e, kapitanie - poprosił Eddie. - Ci faceci

nie ż artują.

Baker zszedł z drabiny i podnió sł rę ce.

Eddie odwró cił się. Koś cisty mę ż czyzna o imieniu Joe stał na burcie ł odzi, trzymają c

się kurczowo relingu.

- Nie umiem pł ywać! - ję kną ł ż ał oś nie.

- Nikt ci nie każ e - odparł Eddie i wycią gną ł rę kę.

Joe skoczył rozpaczliwie, oparł się na ramieniu Eddiego, po czym bardziej wpadł niż

wszedł do wnę trza samolotu.

Potem przyszł a kolej na najmł odszego z gangsteró w. Widzą c, ż e jego dwaj

poprzednicy nie mieli wię kszych kł opotó w, zbytnio uwierzył we wł asne sił y.

- Ja też nie umiem pł ywać! - oznajmił z szerokim uś miechem. Odbił się zbyt wcześ nie,

wylą dował na samej krawę dzi platformy i zachwiał się, niebezpiecznie wychylony do tył u.

Eddie zł apał się jedną rę ką liny, drugą zaś chwycił chł opaka za pasek od spodni i wcią gną ł na

platformę.

- Dzię ki! - zawoł ał wesoł o Mał y, jakby nie zdają c sobie sprawy, ż e Deakin przed chwilą

ocalił mu ż ycie.

Carol-Ann stał a na pokł adzie ł odzi, wpatrują c się rozszerzonymi z przeraż enia oczami

w przestrzeń dzielą cą ją od platformy. Zwykle nie należ ał a do zbytnio strachliwych, ale

nieudany skok Mał ego wyraź nie ją speszył.

- Po prostu zró b to samo co oni, kochanie - powiedział z uś miechem Eddie. - Na

pewno ci się uda.

Skinę ł a gł ową i chwycił a się mocno liny.

Eddie czekał z sercem gdzieś w okolicy gardł a. Niesiona falą ł ó dź zró wnał a się na

uł amek sekundy z platformą, ale Carol-Ann zawahał a się, stracił a okazję i spię ł a się jeszcze

bardziej.

- Nie ś piesz się, skarbie - poradził jej Eddie najspokojniej, jak potrafił. - Skacz dopiero

wtedy, kiedy bę dziesz zupeł nie pewna.

Ł ó dź ponownie wzniosł a się i opadł a. Na twarzy Carol-Ann malował się wyraz

rozpaczliwej determinacji; miał a mocno zaciś nię te usta i zmarszczone czoł o. Motoró wka

odsunę ł a się o kilkadziesią t centymetró w, w zwią zku z czym odległ oś ć, jaką kobieta musiał aby

pokonać jednym susem, stał a się niebezpiecznie duż a.

- Jeszcze nie te... - zaczą ł Eddie, lecz nie dokoń czył. Był o już za pó ź no. Jego ż ona

postanowił a za wszelką cenę być dzielna i skoczył a niemal na oś lep.

W ogó le nie wcelował a w platformę.

Z okrzykiem przeraż enia zawisł a na linie, trzymają c się jej oburą cz i wymachują c

nogami.

- Nie puszczaj! - rykną ł Eddie, obserwują c bezsilnie, jak ł ó dź opada w dolinę mię dzy

falami. - Zaraz znajdziesz się w gó rze! - Był gotó w w każ dej chwili skoczyć do wody, gdyby

zaszł a taka potrzeba.

Jednak Carol-Ann trzymał a się mocno liny, a kiedy kolejna fala wypchnę ł a ł ó dź do gó ry,

wycią gnę ł a nogę, by dosię gną ć platformy. Nie udał o jej się, Eddie zaś o mał o nie stracił

ró wnowagi i nie wpadł do morza, starają c się ją zł apać za kostkę.

- Rozbujaj się! - wrzasną ł. - Rozbujaj się, jak tylko wyniesie cię w gó rę!

Usł yszał a. Widział, jak zagryza zę by, walczą c z bó lem, któ ry pojawił się w naprę ż onych

mię ś niach, ale udał o jej się wykonać jego polecenie. Eddie uklą kł i wycią gną ł obie rę ce, kiedy

zaś wychylił a się w jego stronę, zł apał ją za kolano. Był a bez poń czoch. Przycią gną ł ją bliż ej i

zł apał za drugie kolano, lecz jej stopy w dalszym cią gu znajdował y się poza platformą. Ł ó dź

zaczę ł a opadać. Carol-Ann wrzasnę ł a przeraź liwie, po czym wypuś cił a linę z rą k.

Eddie trzymał ją ze wszystkich sił. Niewiele brakował o, ż eby obydwoje runę li do morza,

ale przywarł cał ym ciał em do platformy, ś ciskają c kolana ż ony. Carol-Ann wisiał a gł ową w dó ł

poza platformą. Eddie za nic w ś wiecie nie zdoł ał by jej podnieś ć, ale pomogł o mu morze:

kolejna fala zalał a jej gł owę i tuł ó w, podnoszą c ją jednocześ nie tak wysoko, ż e wystarczył o, by

puś cił jej kolana i nadstawił rę ce, a już w nastę pnym uł amku sekundy trzymał ją w pasie.






© 2023 :: MyLektsii.ru :: Мои Лекции
Все материалы представленные на сайте исключительно с целью ознакомления читателями и не преследуют коммерческих целей или нарушение авторских прав.
Копирование текстов разрешено только с указанием индексируемой ссылки на источник.