Студопедия

Главная страница Случайная страница

Разделы сайта

АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника






Table of Contents 21 страница






na kawał ki.

- Clipper nie moż e lą dować na otwartym... - zaczą ł Eddie.

- Wiemy o tym - przerwał mu Luther. - To bardzo zaciszne miejsce.

- Ale...

- Najlepiej sam to sprawdź. Na pewno bę dziesz mó gł tam wylą dować.

Był tak pewien siebie, iż Eddie doszedł do wniosku, ż e tak jest w istocie. Jednak

pozostawał o jeszcze sporo innych problemó w.

- W jaki sposó b mam sprowadzić tam samolot? Przecież nie jestem kapitanem.

- Przygotowaliś my wszystko ze szczegó ł ami. Teoretycznie kapitan mó gł by wylą dować,

gdzie tylko przyszł aby mu ochota, ale jak miał by to wytł umaczyć zał odze? Ty jesteś

inż ynierem, wię c ł atwo moż esz coś wymyś lić.

- Chcesz, ż ebym spowodował katastrofę?

- Lepiej nie. Ja też bę dę na pokł adzie. Po prostu wymyś l coś, ż eby kapitan musiał

wykonać awaryjne lą dowanie. - Stukną ł w pocztó wkę wypielę gnowanym palcem. - Dokł adnie

tutaj.

Rzeczywiś cie, nie ulegał o najmniejszej wą tpliwoś ci, ż e inż ynier pokł adowy mó gł

doprowadzić do sytuacji, z któ rej jedyne wyjś cie stanowił o awaryjne lą dowanie, ale wł aś nie

takie sytuacje miał y to do siebie, ż e niezwykle trudno był o je kontrolować, Eddie zaś w ż aden

sposó b nie potrafił wymyś lić na poczekaniu powodu, dla któ rego kapitan miał by zdecydować

się na wodowanie akurat w tym, precyzyjnie wybranym miejscu.

- To wcale nie jest takie ł atwe...

- Wiem, ż e to nie jest ł atwe, Eddie. Ale wiem też, ż e moż na to zrobić. Upewnił em się.

U kogo się upewnił?

- Kim wy wł aś ciwie jesteś cie, do diabł a?

- Nie pytaj.

W pierwszej chwili to Eddie nastraszył Luthera, teraz jednak role odwró cił y się. Czuł się

bezsilny i upokorzony. Luther wchodził w skł ad bezwzglę dnej bandy, któ ra wszystko dokł adnie

zaplanował a. Postanowili posł uż yć się nim jako narzę dziem. Porwali jego ż onę. Mieli go w

garś ci.

Wsadził pocztó wkę do kieszeni munduru i odwró cił się.

- Zrobisz to? - zapytał nerwowo Luther.

Eddie obejrzał się, zmierzył go lodowatym spojrzeniem, po czym odszedł, nie

odezwawszy się ani sł owem.

Zachowywał się jak twardziel, choć w gruncie rzeczy nie bardzo wiedział, co się dzieje.

Dlaczego oni to robią? Począ tkowo przypuszczał, ż e być moż e Niemcy postanowili porwać

boeinga 314, by skopiować tę konstrukcję, ale teraz ta karkoł omna teoria legł a w gruzach, bo

Niemcy uprowadziliby samolot do jakiegoś miejsca w Europie, nie zaś do stanu Maine. Przy

rozwią zywaniu zagadki mó gł się okazać pomocny fakt, ż e tak dokł adnie okreś lono miejsce

awaryjnego wodowania Clippera. Zapewne bę dzie tam czekał a ł ó dź. Ale po co? Czyż by

Luther chciał przeszmuglować coś lub kogoś do Stanó w? Na przykł ad walizkę opium,

bazookę, komunistycznego agitatora albo nazistowskiego szpiega? Ta rzecz albo osoba

musiał aby być diabelnie waż na, jeś li zadawano by sobie dla niej tyle trudu.

Przynajmniej wiedział, dlaczego wybrano wł aś nie jego. Jeż eli chcesz sprowadzić

samolot na ziemię, powinieneś rozmawiać wł aś nie z inż ynierem pokł adowym. Nie mogli tego

dokonać ani nawigator, ani radiooperator, kapitan zaś musiał by najpierw zapewnić sobie

wspó ł dział anie drugiego pilota. Inż ynier natomiast sam jeden był w stanie unieruchomić silniki.

Zapewne Luther zdobył listę wszystkich inż ynieró w pokł adowych Pan American. Nie

przedstawiał o to ż adnych trudnoś ci - wystarczył o wł amać się nocą do biura albo przekupić

któ rą ś z sekretarek. Dlaczego wybrał akurat Eddiego? Dlatego, ż e to musiał być wł aś nie ten

lot. Dopiero pó ź niej pojawił o się pytanie, w jaki sposó b moż na zmusić Deakina do

posł uszeń stwa, a zaraz potem odpowiedź: porwać jego ż onę.

Ś wiadomoś ć, ż e musi pomagać gangsterom, był a dla niego nie do zniesienia. Eddie

nienawidził ich z cał ego serca. Zbyt chciwi, by ż yć jak normalni ludzie, i zbyt leniwi, by

uczciwie zapracować choć by na dolara, okradali i oszukiwali zwykł ych obywateli. Podczas gdy

inni w pocie czoł a siali i zbierali, harowali po osiemnaś cie godzin dziennie rozkrę cają c interes

albo pocili się przy hutniczych piecach, gangsterzy paradowali w eleganckich garniturach,

rozbijali się wspaniał ymi samochodami, napadali na ludzi, bili ich i terroryzowali. Nawet

krzesł o elektryczne stanowił o dla nich zbyt ł agodną karę.

Jego ojciec miał na ten temat takie samo zdanie. Eddie pamię tał do dziś, co usł yszał

od niego na temat szkolnych osił kó w. „Zgadza się, to paskudni faceci, ale nie mają krzty

rozumu w gł owach.” Tom Luther był paskudny, nie ulegał o to najmniejszej wą tpliwoś ci, ale czy

był gł upi? „Trudno z nimi walczyć, ale ł atwo wystawić do wiatru.” Jednak Tom Luther nie

wyglą dał na kogoś, kogo był o ł atwo wystawić do wiatru. Obmyś lił skomplikowany plan, któ ry,

przynajmniej jak na razie, dział ał bez zarzutu.

Pogrą ż ony w ponurych rozmyś laniach opuś cił teren przystani i przeszedł na drugą

stronę gł ó wnej i zarazem jedynej ulicy Foynes.

W chwili kiedy mał a wioska urosł a do rangi niezwykle waż nego punktu

mię dzylą dowania dla ł odzi latają cych, jej najbardziej okazał y budynek, w któ rym do tej pory

mieś cił a się gospoda, zaję ł y linie lotnicze Pan American. Został o jednak jeszcze miejsce dla

mał ego baru „U Pani Walsh”, do któ rego prowadził o osobne wejś cie z ulicy. Eddie skierował

się od razu na pię tro do pokoju operacyjnego, gdzie kapitan Marvin Baker i pierwszy oficer

Johnny Dott rozmawiali z przedstawicielem Pan American. Wł aś nie tutaj, wś ró d filiż anek po

kawie, popielniczek, stosó w depesz i prognoz pogody, mieli podją ć ostateczną decyzję, czy

wyruszyć w dł ugą podró ż nad Atlantykiem.

Decydują cym czynnikiem był a sił a wiatru. Lot na zachó d odbywał się zawsze pod wiatr.

Piloci stale zmieniali wysokoś ć w poszukiwaniu puł apu, na któ rym warunki bę dą

najkorzystniejsze; nazywał o się to „polowaniem na wiatr”. Zwykle najł atwiej leciał o się na

niewielkich wysokoś ciach, ale poniż ej pewnego puł apu istniał o niebezpieczeń stwo zderzenia

ze statkami albo co był o duż o bardziej prawdopodobne, z gó rami lodowymi. Walka z silnym

wiatrem pocią gał a za sobą zwię kszone zuż ycie paliwa; czasem zapowiedzi był y tak

niekorzystne, ż e z obliczeń wynikał o, iż Clipper nie bę dzie w stanie zabrać takiego zapasu,

któ ry wystarczy na bezpieczne pokonanie trzech tysię cy kilometró w dzielą cych Irlandię od

Nowej Fundlandii. W takiej sytuacji przekł adano lot o dzień lub dwa, pasaż eró w zaś

przewoż ono do hotelu, gdzie czekali na poprawę pogody.

Gdyby jednak coś takiego zdarzył o się dzisiaj, co stanie się z Carol-Ann?

Eddie przejrzał pobież nie prognozę pogody. Wiatr był doś ć silny, a na ś rodkowym

Atlantyku szalał sztorm. Samolot miał peł ne obcią ż enie. Trzeba bę dzie przeprowadzić

dokł adne obliczenia, zanim zdecydują się wyruszyć w drogę. Jego niepokó j wzró sł jeszcze

bardziej; chyba oszalał by, tkwią c bezczynnie w Irlandii, podczas gdy po drugiej stronie oceanu

bandyci mieli w rę kach jego ż onę. Czy dadzą jej jeś ć? Czy bę dzie miał a gdzie się przespać?

Czy był o jej ciepł o, gdziekolwiek ją trzymali?

Podszedł do wiszą cej na ś cianie mapy Atlantyku i odnalazł miejsce, któ rego

wspó ł rzę dne podał mu Luther. Lokalizację wybrano znakomicie - blisko granicy z Kanadą, dwa

lub trzy kilometry od brzegu, mniej wię cej poś rodku cieś niny mię dzy stał ym lą dem, i duż ą

wyspą, w zatoce Fundy. Każ dy, kto wiedział trochę o ł odziach latają cych, uznał by, ż e to

wymarzone miejsce do wodowania. W rzeczywistoś ci wcale nie był o idealne, ale powierzchnia

wody bę dzie tam z pewnoś cią spokojniejsza niż na otwartym morzu i Clipper powinien

wylą dować bez wię kszego ryzyka. Eddie poczuł coś w rodzaju ulgi; przynajmniej ta czę ś ć

planu miał a szansę realizacji. Uś wiadomił sobie z niesmakiem, ż e on jest chyba najbardziej

zainteresowany tym, by tak się stał o.

Wcią ż jeszcze nie miał poję cia, w jaki sposó b skł onić kapitana do lą dowania. Mó gł by

zasygnalizować awarię silnika, ale Clipper został tak zaprojektowany, ż e mó gł lecieć nawet z

trzema dział ają cymi silnikami, a poza tym był jeszcze jego zastę pca, Mickey Finn, któ ry

szybko odkrył by oszustwo. Eddie wytę ż ał umysł ze wszystkich sił, lecz ż aden rozsą dny

pomysł nie chciał mu przyjś ć do gł owy.

Spiskują c przeciwko kapitanowi Bakerowi i reszcie zał ogi czuł się jak najgorszy drań.

Zdradzał ludzi, któ rzy ufali mu bez zastrzeż eń.

Nie miał jednak wyboru. Nagle zdał sobie sprawę z jeszcze wię kszego

niebezpieczeń stwa: Tom Luther wcale nie musiał dotrzymać obietnicy! Wł aś ciwie, dlaczego

miał by ją speł nić? Przecież był gangsterem. Moż e zdarzyć się i tak, ż e Eddie sprowadzi

samolot we wskazane miejsce, a mimo to nie dostanie z powrotem Carol-Ann.

Do pokoju wszedł nawigator z najś wież szą prognozą pogody i obrzucił inż yniera

pokł adowego dziwnym spojrzeniem. Eddie dopiero teraz zdał sobie sprawę, iż od chwili, kiedy

zjawił się w pomieszczeniu, nikt nie odezwał się do niego ani sł owem. Wszyscy omijali go na

palcach. Czyż by zauważ yli, jak bardzo jest zaabsorbowany swoimi myś lami? Musiał znowu

zaczą ć zachowywać się normalnie.

- Tylko nie zgub się tym razem, Jack - powiedział, powtarzają c stary dowcip. Był

marnym aktorem i w jego wł asnych uszach zabrzmiał o to mał o przekonują co, ale pozostali

parsknę li ś miechem i atmosfera nieco się rozluź nił a.

- Sztorm przybiera na sile - poinformował ich kapitan Baker, zerkną wszy na prognozę

pogody.

Jack skiną ł gł ową.

- Pewnie to bę dzie coś takiego, co Eddie nazywa „bujaczem”.

Czę sto ż artowali sobie z jego sł ownictwa charakterystycznego dla Nowej Anglii.

- Albo dmuchawą - dodał, wykrzywiają c twarz w imitacji uś miechu.

- Spró buję go ominą ć - powiedział Baker.

Wspó lnie z drugim pilotem zają ł się wytyczaniem trasy lotu do Botwood w Nowej

Fundlandii, zahaczają cej tylko o sam skraj sztormu i unikają cej najsilniejszego przeciwnego

wiatru. Kiedy skoń czyli, Eddie zasiadł przy mapie z prognozą pogody w rę ku i zagł ę bił się w

swoich obliczeniach.

Dla każ dego odcinka trasy dysponował danymi dotyczą cymi sił y wiatru na wysokoś ci

trzystu, tysią ca dwustu, dwó ch tysię cy siedmiuset i trzech tysię cy sześ ciuset metró w. Znają c

prę dkoś ć wiatru i wzglę dną szybkoś ć samolotu mó gł obliczyć rzeczywistą prę dkoś ć maszyny,

to zaś z kolei pozwalał o mu przewidzieć, ile czasu bę dą potrzebowali na pokonanie kolejnych

etapó w. Po sprawdzeniu w specjalnych tabelach, uwzglę dniają cych zmieniają cą się masę

samolotu, uzyska ostateczny rezultat w postaci wykresu przewidywanego zuż ycia paliwa, nie

zapominają c, rzecz jasna, o dodaniu koniecznego marginesu bezpieczeń stwa.

Doprowadziwszy obliczenia do koń ca stwierdził, skonsternowany, ż e iloś ć paliwa, jakiej

przy tych warunkach atmosferycznych potrzebował Clipper, by dotrzeć do Nowej Fundlandii,

przekraczał a pojemnoś ć jego zbiornikó w.

Przez chwilę po prostu siedział bez ruchu.

Ró ż nica był a minimalna, zaledwie kilka galonó w. A gdzieś tam, po drugiej stronie

oceanu, czekał a na niego Carol-Ann.

Powinien teraz powiedzieć kapitanowi Bakerowi, ż e start musi zostać odł oż ony do

chwili, kiedy pogoda ulegnie poprawie, chyba ż e zdecydowaliby się na przelot przez ś rodek

sztormu.

Ale ró ż nica był a tak niewielka...

Czy mó gł sobie pozwolić na kł amstwo?

Przecież uwzglę dnił w obliczeniach spory margines bezpieczeń stwa. W ostatecznoś ci,

gdyby sytuacja stał a się naprawdę groź na, kapitan mó gł przelecieć przez sztorm, zamiast

omijać go szerokim ł ukiem.

Na samą myś l o tym, ż e ma oszukać dowó dcę, Eddiemu robił o się niedobrze. Zawsze

towarzyszył a mu ś wiadomoś ć, ż e od niego zależ y ż ycie pasaż eró w, i był dumny ze swojej

dokł adnoś ci.

Z drugiej strony, jego decyzja nie był a nieodwoł alna. Podczas lotu bę dzie bez przerwy

poró wnywał rzeczywiste zuż ycie paliwa z wykresem; gdyby okazał o się, ż e spalili wię cej, niż

przewidywał, po prostu zawró cą z drogi.

Jeż eli oszustwo wyjdzie na jaw, jego kariera zawodowa dobiegnie koń ca. Jakież to

jednak miał o znaczenie, biorą c pod uwagę, ż e stawką w tej grze był o ż ycie ż ony i nie

narodzonego dziecka?

Ponownie przeprowadził obliczenia, tym razem jednak sprawdzają c dane w tabelach

celowo popeł nił dwa bł ę dy, odczytują c zuż ycie paliwa z niewł aś ciwej rubryki, dzię ki czemu

koń cowy rezultat zmieś cił się w dopuszczalnych granicach.

Mimo to nadal się wahał. Nawet w tak dramatycznych okolicznoś ciach trudno mu był o

zdecydować się na kł amstwo.

Wreszcie zniecierpliwiony kapitan Baker podnió sł się z miejsca, zajrzał Eddiemu przez

ramię i zapytał:

- Wię c jak, Ed? Lecimy czy zostajemy?

Eddie, unikają c wzroku dowó dcy, pokazał mu rezultat sfał szowanych obliczeń, po czym

nerwowo odchrzą kną ł i powiedział najbardziej pewnym gł osem, na jaki był o go w tej chwili

stać:

- Ledwo, ledwo, kapitanie... ale lecimy.

CZĘ Ś Ć TRZECIA

Z FOYNES NAD Ś RODKOWY ATLANTYK

ROZDZIAŁ 11

Diana Lovesey z ulgą zeszł a na nabrzeż e przystani w Foynes. Był a smutna, ale

spokojna. Podję ł a już decyzję: nie wsią dzie z powrotem do Clippera, nie poleci do Ameryki i

nie wyjdzie za mą ż za Marka Aldera.

Ugię ł y się pod nią kolana; przez chwilę obawiał a się, ż e upadnie, ale nieprzyjemne

doznanie szybko minę ł o i Diana skierował a się w stronę budynku odpraw celnych.

Wsunę ł a rę kę pod ramię Marka. Powie mu, jak tylko znajdą się na osobnoś ci. Z

pewnoś cią bardzo go to zaboli, gdyż ogromnie ją kochał, ale teraz był o już za pó ź no, ż eby o

tym myś leć.

Samolot opuś cili wszyscy pasaż erowie z wyją tkiem dziwnej pary siedzą cej obok Diany

- przystojnego Franka Gordona i ł ysego Ollisa Fielda. Lulu Bell ani na chwilę nie przestał a

mleć ję zykiem, lecz Diana zupeł nie ją ignorował a. Wcale nie czuł a do niej ż alu. To prawda, ż e

Lulu był a natrę tna i arogancka, ale przynajmniej pozwolił a Dianie ujrzeć sytuację taką, jaka

był a naprawdę.

Kiedy przeszli przez odprawę celną i opuś cili przystań, znaleź li się na zachodnim

skraju wsi zbudowanej wzdł uż jednej tylko ulicy. Drogą pę dzono wł aś nie stado kró w, wię c

pasaż erowie musieli zaczekać, aż zwierzę ta ich miną.

- Dlaczego przywieziono mnie na tę farmę? - zapytał a gł oś no księ ż na Lavinia.

- Zaraz zaprowadzę panią do budynku linii lotniczych - powiedział uspokajają cym

tonem Davy i wskazał na stoją cy po drugiej stronie drogi duż y, przypominają cy zajazd dom o

ś cianach obroś nię tych bluszczem. - Jest tam bardzo przyjemny bar „U Pani Walsh”, gdzie

podają pierwszorzę dną irlandzką whisky.

Kiedy krowy już przeszł y, czę ś ć pasaż eró w podą ż ył a za Davym do baru.

- Przespacerujmy się po wsi - zaproponował a Diana Markowi. Chciał a mieć to jak

najszybciej za sobą. Zgodził się z uś miechem, lecz niestety okazał o się, ż e kilkoro innych

pasaż eró w, mię dzy innymi Lulu Bell, wpadł o na ten sam pomysł, w wyniku czego na

zwiedzanie gł ó wnej ulicy Foynes ruszył a cał kiem spora grupka.

Wieś skł adał a się ze stacji kolejowej, urzę du pocztowego i koś cioł a, a takż e dwó ch

rzę dó w krytych dachó wką domó w z szarego kamienia.

W niektó rych z nich mieś cił y się sklepy. Na ulicy stał o kilka wó zkó w zaprzę ż onych w

kucyki i tylko jedna cię ż aró wka. Mieszkań cy wsi odziani w wykonane domowym sposobem

ubrania gapili się na wystrojonych w jedwabie i futra goś ci; Diana poczuł a się tak, jakby brał a

udział w jakiejś procesji. Foynes nie przywykł o jeszcze do roli przystanku na trasie podró ż y

elity tego ś wiata.

Miał a nadzieję, ż e towarzystwo nieco się rozproszy, wszyscy jednak pozostali zbici w

ciasną gromadkę, niczym odkrywcy obawiają cy się zgubić w dziewiczym terenie. Czas mijał.

Kiedy dotarli do jeszcze jednego baru, Diana powiedział a:

- Moż e byś my tam weszli?

- Ś wietny pomysł - zgodził a się natychmiast Lulu. - Tu i tak nie ma nic do oglą dania.

Diana miał a jej już dosyć.

- Chciał abym porozmawiać z Markiem na osobnoś ci - odparł a oschle.

- Ależ, kochanie! - wykrztusił zmieszany Mark.

- Nie ma problemu - powiedział a szybko Lulu. - Zostawimy was tutaj, zakochane

ptaszki, a sami poszukamy innego baru. Na pewno jakiś jeszcze bę dzie, albo ja nic nie wiem o

Irlandii! - Jej gł os był wesoł y, lecz oczy lodowato zimne.

- Przepraszam, Lulu... - zaczą ł Mark.

- Nie ma za co! - przerwał a mu w pó ł sł owa.

Dianie nie podobał o się to, ż e usił ował się usprawiedliwiać. Odwró cił a się na pię cie i

weszł a do budynku, nie troszczą c się, czy Mark uczyni to samo.

Wnę trze był o mroczne i chł odne. Znajdował się tu wysoki bar, a za nim regał y z

butelkami i barył kami. Na podł odze z surowego drewna stał o kilka drewnianych krzeseł i

stoł ó w. Dwaj siedzą cy w ką cie mę ż czyź ni wybał uszyli oczy na Dianę. Na swoją sukienkę w

czerwone kropki narzucił a pomarań czowoczerwony jedwabny pł aszcz. Czuł a się jak

księ ż niczka w lombardzie.

Za barem pojawił a się nieduż a kobieta przepasana fartuchem.

- Poproszę jedną brandy - powiedział a Diana i usiadł a przy najmniejszym stoliku.

Potrzebował a czegoś dla dodania animuszu.

Dopiero teraz wszedł Mark. Pewnie przez cał y ten czas przepraszał Lulu - pomyś lał a z

goryczą Diana.

- O co ci chodzi? - zapytał, usiadł szy obok niej.

- Miał am jej już dosyć.

- Ale czy musiał aś być tak nieuprzejma?

- Wcale nie był am nieuprzejma. Powiedział am tylko, ż e chcę porozmawiać z tobą na

osobnoś ci.

- Nie mogł aś dać jej tego do zrozumienia w bardziej taktowny sposó b?

- Mam wraż enie, ż e ona ma kł opoty ze zrozumieniem subtelnych aluzji.

- Mylisz się - odparł gniewnie. - Jest bardzo wraż liwa, choć na pozó r wydaje się doś ć

ekspansywna.

- To naprawdę nie ma ż adnego znaczenia.

- Jak to, nie ma znaczenia? Przecież obraził aś jedną z moich najstarszych przyjació ł ek!

Kobieta przyniosł a brandy; Diana natychmiast wypił a ł yk, aby uspokoić nerwy. Mark

zamó wił szklankę piwa.

- To nie ma znaczenia, ponieważ namyś lił am się i postanowił am, ż e nie polecę z tobą

do Ameryki - powiedział a jednym tchem.

Zbladł jak ś ciana.

- Chyba nie mó wisz tego poważ nie?

- Podję ł am już decyzję. Nie chcę wyjeż dż ać. Wró cę do Mervyna... o ile mnie jeszcze

zechce.

Był a niemal pewna, ż e tak bę dzie.

- Przecież sama mi powiedział aś, ż e go nie kochasz. A ja wiem, ż e to prawda.

- Co ty moż esz o tym wiedzieć? Nigdy nie był eś ż onaty. - Zauważ ył a, ż e sprawił a mu

bó l, wię c zł agodził a nieco ton. Poł oż ył a mu rę kę na kolanie. - Masz rację, Mark. Nie kocham

Mervyna tak, jak ciebie. - Nagle zrobił o jej się wstyd i cofnę ł a szybko rę kę. - Ale to nieważ ne.

- Poś wię cał em Lulu zbyt wiele uwagi - przyznał ze skruchą Mark. - Wybacz mi,

kochanie. Bardzo mi przykro. To dlatego, ż e tak dawno jej nie widział em. Ignorował em cię.

Przez godzinę zapomniał em, ż e to nasza wspaniał a przygoda. Proszę, nie miej mi tego za zł e.

Był cudowny, kiedy wiedział, ż e postą pił nie tak, jak należ y. Miał wyraz twarzy mał ego

chł opca. Diana z najwyż szym trudem przypomniał a sobie, co czuł a jeszcze godzinę temu.

- Nie chodzi tylko o Lulu - odparł a. - Mam wraż enie, ż e zachował am się jak skoń czona

idiotka.

Barmanka przyniosł a Markowi piwo, lecz on nawet go nie tkną ł.

- Zostawił am wszystko, co znam - cią gnę ł a Diana. - Dom, mę ż a, przyjació ł i swó j kraj.

Zdecydował am się na niebezpieczny lot przez Atlantyk do obcego kraju, gdzie nic nie mam i

nikogo nie znam.

- Boż e, chyba rozumiem, co zrobił em! - wykrztusił z przeję ciem Mark. - Zostawił em cię

samą w chwili, kiedy mnie najbardziej potrzebował aś. Kochanie, czuję się jak ostatni kretyn.

Przysię gam, ż e nic takiego już nigdy się nie zdarzy.

Nie miał a ż adnej gwarancji, czy dotrzyma przysię gi. Na pewno ją kochał, ale

jednocześ nie był wielkim lekkoduchem. Stał oś ć na pewno nie leż ał a w jego charakterze. Teraz

mó wił szczerze, ale czy bę dzie pamię tał o zł oż onym przyrzeczeniu, kiedy nastę pnym razem

spotka jaką ś przyjació ł kę z dawnych lat? Tym, co szczegó lnie oczarował o Dianę, był jego

beztroski stosunek do ż ycia, teraz jednak stwierdził a, iż ta wł aś nie cecha czynił a go cał kowicie

nieobliczalnym. Cokolwiek by mó wił a o Mervynie, jedno musiał a przyznać bez zastrzeż eń:

wiedział a, czego się po nim spodziewać. Dobre czy zł e, jego zwyczaje nie ulegał y ż adnym

zmianom.

- Nie wydaje mi się, ż ebym mogł a na tobie polegać - powiedział a.

Chyba go to rozgniewał o.

- Czy kiedykolwiek cię zawiodł em?

W tej chwili nie mogł a sobie przypomnieć takiego wypadku.

- To tylko kwestia czasu - odparł a.

- Poza tym, ty chcesz uciec od tego wszystkiego. Nie jesteś szczę ś liwa z mę ż em, kraj

znalazł się w stanie wojny, jesteś znudzona domem i przyjació ł mi... Sama mi to powiedział aś!

- Znudzona, ale nie przestraszona.

- Nie ma się czego bać. Ameryka bardzo przypomina Anglię. Ludzie mó wią tym samym

ję zykiem, oglą dają te same filmy, sł uchają tych samych zespoł ó w jazzowych. Na pewno ci się

spodoba. Zaopiekuję się tobą, daję sł owo.

Bardzo chciał aby mu uwierzyć.

- Jest jeszcze jedna sprawa - nie dawał za wygraną. - Dzieci.

Trafił w jej najczulszy punkt. Bardzo chciał a mieć dziecko, Mervyn zaś dał

jednoznacznie do zrozumienia, ż e nie ma na to najmniejszej ochoty. Mark był by wspaniał ym

ojcem - troskliwym, czuł ym i kochają cym. Nie wiedział a już, co wł aś ciwie powinna myś leć. Jej

zdecydowanie sł abł o z każ dą chwilą. Moż e jednak powinna zrezygnować z dotychczasowego

ż ycia? Jakie znaczenie miał y dom i poczucie bezpieczeń stwa, jeś li nie mogł a stworzyć

rodziny?

Ale co pocznie, jeż eli Mark porzuci ją w pó ł drogi do Kalifornii? Przypuś ć my, ż e w Reno

pojawi się inna Lulu i Mark postanowi z nią odejś ć? Diana zostanie wtedy bez mę ż a, dzieci,






© 2023 :: MyLektsii.ru :: Мои Лекции
Все материалы представленные на сайте исключительно с целью ознакомления читателями и не преследуют коммерческих целей или нарушение авторских прав.
Копирование текстов разрешено только с указанием индексируемой ссылки на источник.