Студопедия

Главная страница Случайная страница

Разделы сайта

АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника






Table of Contents 24 страница






Mac, czy ich propozycja był a zgodna z prawem?

- Chyba nie, ale trudno był oby to udowodnić.

- W takim razie mam poważ ne kł opoty.

- Obawiam się, ż e tak. Przykro mi, Nancy.

- Dzię kuję, stary przyjacielu. Ostrzegał eś mnie, ż ebym nie godził a się na obję cie funkcji

prezesa przez Petera.

- I to jak usilnie!

Nancy doszł a do wniosku, ż e nie ma sensu dł uż ej pł akać nad rozlanym mlekiem.

- Posł uchaj, Mac - powiedział a energicznym tonem. - Gdybyś my zaufali Danny emu,

mielibyś my teraz powody do obaw, prawda?

- Oczywiś cie.

- Balibyś my się, ż e zmieni zdanie albo ż e weź mie ł apó wkę od drugiej strony. W takim

razie jak są dzisz, ile wynosi jego cena?

- Hmmm... - W sł uchawce zapadł a cisza. - Szczerze mó wią c, nic nie przychodzi mi do

gł owy - odezwał się wreszcie Mac.

Nancy cał y czas myś lał a o tym, jak Danny pró bował przekupić sę dziego.

- Pamię tasz, jak ojciec wycią gną ł go z bagna? To był a sprawa Jersey Rubber.

- Jasne, ż e pamię tam. Ale ż adnych szczegó ł ó w przez telefon, zgoda?

- W porzą dku. Moż emy teraz wykorzystać tę sprawę?

- Nie bardzo wiem, w jaki sposó b...

- Na przykł ad po to, by go zastraszyć?

- Chodzi ci o wycią gnię cie tego na ś wiatł o dzienne?

- Tak.

- A mamy jakieś dowody?

- Nie, chyba ż e coś został o w dokumentach taty.

- Ty masz te dokumenty, Nancy.

Wszystkie papiery pozostawione przez ojca leż ał y w kilku paczkach w piwnicy jej

bostoń skiego domu.

- Nigdy ich nie przeglą dał am.

- A teraz już nie ma na to czasu.

- Moż emy jednak stworzyć pewne pozory... - mruknę ł a.

- Przyznam, ż e nie rozumiem.

- Po prostu myś lę na gł os. Przył ą cz się do mnie. Moglibyś my dać Danny'emu do

zrozumienia, ż e w starych dokumentach ojca jest lub moż e być coś na jego temat. Coś, co

spowodował oby ponowne zbadanie tej sprawy.

- Nie wiem, czy...

- Zaczekaj, Mac! To naprawdę dobry pomysł - przerwał a mu podniesionym gł osem,

gdyż zaczę ł a dostrzegać rysują ce się przed nią moż liwoś ci. - Przypuś ć my, ż e Stowarzyszenie

Prawnikó w, czy jak to się nazywa, postanowił oby przyjrzeć się dokł adniej sprawie Jersey

Rubber.

- A dlaczego mieliby to zrobić?

- Choć by dlatego, ż e ktoś szepną ł im sł ó wko o tym, co mogą tam znaleź ć.

- W porzą dku. Co dalej?

Nancy nabierał a coraz wyraź niejszego przekonania, ż e jej plan moż e się powieś ć.

- Zał ó ż my, ż e dowiedzieliby się, iż kluczowe dowody znajdują się w dokumentach ojca.

- Wtedy poproszą cię o zgodę na ich przejrzenie.

- Zgoda zależ ał aby tylko od mojej dobrej woli, prawda?

- W przypadku zwykł ego dochodzenia, owszem. Jeż eli był aby to sprawa kryminalna,

nie miał abyś wyboru.

Szczegó ł y planu pojawiał y się w jej gł owie tak szybko, ż e z trudem nadą ż ał a z

formuł owaniem ich na gł os. Aż bał a się mieć nadzieję, ż e moż e się powieś ć.

- Mac, musisz koniecznie zadzwonić do Danny'ego i zadać mu nastę pują ce pytanie...

- Zaczekaj, tylko wezmę oł ó wek. Dobra, mó w dalej.

- Zapytaj go, czy w przypadku, gdyby przeprowadzano dochodzenie w sprawie Jersey

Rubber, chciał by, ż ebym ujawnił a wszystkie dokumenty ojca.

- Spodziewam się, ż e powie „nie”.

- A ja spodziewam się, ż e wpadnie w panikę! Bę dzie ś miertelnie przeraż ony. Nie ma

poję cia, co tam jest, a moż e być wszystko: notatki listy, zapiski...

- To rzeczywiś cie moż e się udać! - przyznał Mac, a w jego gł osie pojawił się promyk

nadziei. - Danny pomyś li, ż e masz coś, co mogł oby go zniszczyć...

-...i poprosi mnie, ż ebym go uratował a, tak jak zrobił to ojciec. Bę dzie mnie bł agał,

bym nikomu nie pokazywał a tych dokumentó w, a ja się oczywiś cie zgodzę - pod warunkiem,

ż e bę dzie gł osował wraz ze mną przeciwko poł ą czeniu z General Textiles.

- Zaczekaj chwilę. Jeszcze nie otwieraj szampana. Danny moż e być przekupny, ale nie

jest zupeł nie gł upi. Na pewno zaś wita mu podejrzenie, ż e zmontowaliś my tę historię tylko po

to, by go przycisną ć.

- Oczywiś cie, ż e tak - zgodził a się Nancy. - Ale nie bę dzie miał pewnoś ci ani czasu,

ż eby się nad tym zastanawiać.

- To prawda. Zresztą, w tej chwili to nasza jedyna szansa.

- Uważ asz, ż e warto spró bować?

- Tak.

Nancy od razu poczuł a się lepiej. Był a teraz peł na nadziei i woli walki.

- Zadzwoń do mnie na nastę pnym postoju.

- Gdzie to bę dzie?

- W Botwood na Nowej Fundlandii. Powinniś my tam być za siedemnaś cie godzin.

- Mają tam telefony?

- Muszą mieć, skoro jest port lotniczy. Zamó w rozmowę z wyprzedzeniem.

- W porzą dku. Przyjemnego lotu.

- Na razie, Mac.

Odł oż ył a sł uchawkę. Był a w znakomitym nastroju. Co prawda nie miał a ż adnej

pewnoś ci, czy Danny da się zł apać w puł apkę, ale odczuwał a ogromną satysfakcję choć by

dlatego, ż e zdoł ał a obmyś lić plan, któ ry pozwolił jej przejś ć do kontrataku.

Był o już dwadzieś cia po czwartej, czyli najwyż szy czas, by udać się na pokł ad

samolotu. Idą c do wyjś cia minę ł a Mervyna Loveseya rozmawiają cego przez inny telefon. Na

jej widok podnió sł rę kę, proszą c ją, by się zatrzymał a. Przez okno widział a pasaż eró w

Clippera wchodzą cych do ł odzi, któ ra miał a zawieź ć ich do samolotu, lecz mimo to

przystanę ł a na chwilę.

- Teraz nie mam na to czasu - powiedział Lovesey do telefonu. - Daj im tyle, ile ż ą dają,

i bierzcie się do pracy.

Nancy zdziwił a się. Pamię tał a, ż e miał jakieś kł opoty w fabryce; są dzą c z tego, co

usł yszał a, ustą pił przed ż ą daniami, a to był o do niego zupeł nie niepodobne.

Osoba, z któ rą rozmawiał, też chyba był a zaskoczona, gdyż Mervyn dodał:

- Tak, nie przesł yszał eś się, do cholery! Jestem zbyt zaję ty, ż eby jeszcze uż erać się z

robotnikami. Do widzenia! - Odł oż ył sł uchawkę. - Szukał em cię - powiedział do Nancy.

- Udał o ci się? - zapytał a. - Przekonał eś ż onę, ż eby do ciebie wró cił a?

- Nie. Ale tylko dlatego, ż e ź le się do tego zabrał em.

- To przykre. Jest teraz na ł odzi?

Spojrzał przez okno.

- Tak. To ta w czerwonym pł aszczu.

Nancy bez trudu dostrzegł a jasnowł osą, trzydziestokilkuletnią kobietę.

- Mervyn, ona jest pię kna! - wykrzyknę ł a ze zdumieniem. Nie wiedzieć czemu

wyobraż ał a sobie, ż e bę dzie w zupeł nie innym typie, bardziej Bette Davis niż Lana Turner. -

Teraz rozumiem, dlaczego nie chcesz jej stracić. - Kobieta na ł odzi trzymał a się ramienia

mę ż czyzny w niebieskim swetrze, przypuszczalnie jej przyjaciela. Nie był nawet w poł owie tak

przystojny jak Mervyn: brakował o mu paru centymetró w do ś redniego wzrostu i zaczą ł już

trochę ł ysieć. Sprawiał wraż enie sympatycznego lekkoducha. Nancy natychmiast zorientował a

się, ż e ż ona Mervyna wybrał a kogoś, kto stanowił jego dokł adne przeciwień stwo.

- Przykro mi, Mervyn - powiedział a.

- Jeszcze nie zrezygnował em - odparł. - Lecę do Nowego Jorku.

Nancy uś miechnę ł a się. Tak, to był o w jego stylu.

- Czemu nie? - mruknę ł a. - Rzeczywiś cie wyglą da na kobietę, któ rą warto ś cigać nawet

przez Atlantyk.

- Chodzi o to, ż e decyzja należ y do ciebie - dodał. Samolot jest peł en.

- W takim razie, jak moż esz lecieć? I dlaczego decyzja należ y do mnie?

- Dlatego, ż e dysponujesz jedynym wolnym miejscem. Wykupił aś apartament dla

nowoż eń có w, w któ rym mogą lecieć dwie osoby. Proszę cię, ż ebyś odstą pił a mi drugie

miejsce.

Parsknę ł a ś miechem.

- Mervyn, nie mogę dzielić apartamentu dla nowoż eń có w z nieznajomym mę ż czyzną!

Jestem szanowaną wdową, nie dziewczyną lekkich obyczajó w.

- Wyś wiadczył em ci przysł ugę - przypomniał jej.

- Owszem, ale chyba nie jest ona tyle warta, ile moja reputacja?

Mimo to nie dawał za wygraną.

- Jakoś nie myś lał aś o swojej reputacji, kiedy leciał aś moim samolotem.

- Ale to nie oznaczał o koniecznoś ci wspó lnego spę dzenia nocy! - Ż ał ował a, ż e nie

moż e mu pomó c; w uporze, z jakim dą ż ył do odzyskania pię knej ż ony, był o coś

wzruszają cego. - Naprawdę ogromnie mi przykro, Mervyn. W moim wieku po prostu nie mogę

sobie pozwolić na to, ż eby stać się przyczyną skandalu.

- Posł uchaj, wszystkiego się dowiedział em. Ten apartament wł aś ciwie niczym się nie

ró ż ni od pozostał ej czę ś ci samolotu. Są tam dwie oddzielne koje. Jeś li na noc zostawimy

otwarte drzwi, bę dziemy dokł adnie w takiej samej sytuacji jak dwoje zupeł nie obcych

pasaż eró w, któ rym przyszł o spać w są siadują cych ze sobą ł ó ż kach.

- Ale pomyś l, co powiedzą ludzie!

- A kim się tak bardzo przejmujesz? Przecież nie masz mę ż a, któ ry mó gł by poczuć się

uraż ony, a twoi rodzice nie ż yją. Kogo obchodzi, co robisz?

Kiedy czegoś chce, potrafi być brutalnie bezpoś redni - pomyś lał a.

- Mam dwó ch dwudziestoletnich synó w - zaprotestował a.

- Na pewno uznają to za wspaniał y kawał.

Choć niechę tnie, musiał a jednak przyznać mu rację.

- Poza tym, obawiam się reakcji mojego ś rodowiska. Taka rzecz na pewno rozniesie się

lotem bł yskawicy.

- Posł uchaj: kiedy przyszł aś do mnie na lotnisku pod Manchesterem, był aś

zdesperowana. Znalazł aś się w poważ nych opał ach, ja zaś uratował em ci skó rę. Teraz ja

jestem zdesperowany. Chyba to widać, prawda?

- Owszem.

- Jestem w kł opotach i proszę cię o pomoc. To ostatnia szansa na ocalenie mojego

mał ż eń stwa. Wszystko w twoich rę kach. Pomogł em ci, wię c teraz ty pomó ż mi. Ryzykujesz

tylko paroma plotkami i niewielkim skandalem, a to jeszcze nikogo nie zabił o. Proszę cię,

Nancy!

Pomyś lał a o tym „drobnym” skandalu. Czy to naprawdę bę dzie miał o jakieś znaczenie,

jeś li pewna czterdziestoletnia wdowa pozwoli sobie w swoje urodziny na trochę swobody? Tak

jak powiedział Mervyn, to na pewno jej nie zabije, i chyba nawet nie zaszkodzi jej reputacji.

Dostojne matrony uznają ją za „ł atwą ”, ale ró wieś nicy bę dą prawdopodobnie podziwiać jej

odwagę. Przecież nikt nie myś li, ż e jestem jeszcze dziewicą - pomyś lał a.

Spojrzał a na zacię tą w bolesnym, upartym grymasie twarz Mervyna i poczuł a dla niego

ogromne wspó ł czucie. Do diabł a z opinią ś rodowiska.

Ten czł owiek cierpi. Pomó gł mi wtedy, kiedy tego potrzebował am. Bez niego nie

dotarł abym tutaj. Ma rację: jestem jego dł uż niczką.

- Pomoż esz mi, Nancy? - zapytał bł agalnym tonem. - Proszę!

Wzię ł a gł ę boki oddech.

- Tak, do licha! - odparł a.

ROZDZIAŁ 13

Europa poż egnał a Harry'ego Marksa widokiem biał ej latarni morskiej wznoszą cej się

dumnie na pó ł nocnym, urwistym skraju ujś cia rzeki Shannon, nad rozbijają cymi się z

piekielnym hukiem o skaliste wybrzeż e falami Oceanu Atlantyckiego. Kilka minut pó ź niej

stracił z oczu ostatni skrawek lą du; gdziekolwiek spojrzał, wszę dzie roztaczał o się bezkresne

morze.

Kiedy dotrę do Ameryki, bę dę już bogaty - pomyś lał.

Przebywanie w bliskim są siedztwie sł ynnego Kompletu Delhijskiego był o tak kuszą ce,

ż e aż zmysł owo pocią gają ce. Gdzieś na pokł adzie tego samolotu, nie dalej niż kilka metró w

od niego, leż ał y klejnoty warte prawdziwą fortunę. Ś wierzbił y go palce, by ich dotkną ć.

Za zestaw wartoś ci miliona dolaró w mó gł dostać od pasera co najmniej sto tysię cy.

Kupię sobie samochó d i ł adne mieszkanko albo moż e nawet wiejski domek z kortem

tenisowym. Albo wsadzę wszystko do banku i bę dę ż ył z procentó w. Stanę się gogusiem z

wł asnymi pienię dzmi! - marzył.

Ale najpierw musiał zdobyć te klejnoty.

Lady Oxenford nie miał a ich na sobie, co oznaczał o, ż e musiał y znajdować się w

jednym z dwó ch miejsc: w bagaż u osobistym tutaj, w kabinie, albo w jednej z waliz lub kufró w

umieszczonych w lukach bagaż owych. Na jej miejscu starał bym się mieć go w zasię gu rę ki -

pomyś lał Harry. - Bał bym się stracić go z oczu. - Nie był jednak w stanie stwierdzić, czy lady

Oxenford myś lał a tak samo.

Zacznie od sprawdzenia bagaż u osobistego. Spod jej fotela wystawał skraj kosztownej

skó rzanej walizeczki z metalowymi okuciami. Tylko jak dostać się do ś rodka? Moż e w nocy,

kiedy wszyscy pó jdą spać, nadarzy się jakaś okazja.

Na pewno uda mu się coś wymyś lić. Oczywiś cie wią zał o się z tym znaczne ryzyko;

zabawa w zł odzieja nie należ ał a do najbezpieczniejszych. Jednak do tej pory zawsze udawał o

mu się wynieś ć cał o skó rę, nawet wtedy, kiedy sytuacja wydawał a się zupeł nie beznadziejna.

Nie dalej niż poprzedniego wieczoru przychwycono go niemal na gorą cym uczynku, z

kradzionymi spinkami w kieszeni. Spę dził noc w wię zieniu, a teraz jakby nigdy nic leciał do

Nowego Jorku Clipperem Pan American. Szczę ś cie? To za mał o powiedziane!

Sł yszał kiedyś dowcip o czł owieku, któ ry wyskoczył z dziesią tego pię tra, a kiedy

przelatywał obok pią tego, usł yszano, jak powiedział: „Na razie wszystko w porzą dku.” To

jednak nie był dowcip o nim.

Steward przynió sł kartę dań oraz zaproponował drinka. Harry'emu wcale nie chciał o się

pić, lecz mimo to zamó wił kieliszek szampana, gdyż wydawał o mu się, ż e wł aś nie tego się od

niego oczekuje:

To dopiero ż ycie, chł optasiu! - westchną ł w duchu. Uniesienie spowodowane faktem

przebywania na pokł adzie najbardziej luksusowego samolotu na ś wiecie walczył o w nim o

lepsze z niepokojem przed lotem przez Atlantyk, ale kiedy pojawił się szampan, uniesienie

zwycię ż ył o.

Zdziwił o go niezmiernie, ż e menu jest po angielsku. Czyż by Amerykanie nie wiedzieli o

tym, ż e wszystkie eleganckie karty dań powinny być po francusku? A moż e byli zbyt rozsą dni,

ż eby bawić się w drukowanie menu w obcych ję zykach? Zanosił o się na to, iż spodoba mu się

w tej Ameryce.

Steward poinformował pasaż eró w, ż e kolacja bę dzie podawana w trzech turach, jako

ż e w jadalni mieś ci się jednorazowo tylko czternaś cie osó b.

- Ż yczy pan sobie jeś ć o szó stej, sió dmej trzydzieś ci czy o dziewią tej, panie

Vandenpost?

Harry natychmiast zorientował się, ż e oto staną ł przed ogromną szansą. Jeś li rodzina

Oxenford pó jdzie na kolację wcześ niej lub pó ź niej od niego, być moż e uda mu się zostać

samemu w kabinie. Ale któ rą turę wybiorą? W myś lach sklą ł stewarda za to, ż e zaczą ł akurat

od niego. Brytyjski kelner odruchowo zapytał by najpierw bardziej utytuł owanych goś ci, ten

demokratyczny Amerykanin natomiast kierował się zapewne tylko numerami miejsc. Bę dzie

musiał zgadywać i lepiej, ż eby się nie pomylił.

- Niech się zastanowię... - mrukną ł, by zyskać na czasie. Z jego dotychczasowych

doś wiadczeń wynikał o, ż e zamoż ni ludzie spoż ywali posił ki pó ź niej niż ubodzy. Jeż eli robotnik

jadł ś niadanie o sió dmej, obiad w poł udnie i kolację o pią tej, to w domu, dajmy na to, lorda

ś niadanie podawano o dziewią tej, obiad o drugiej, a kolację okoł o ó smej trzydzieś ci. Należ ał o

przypuszczać, iż rodzina Oxenford hoł duje podobnym zwyczajom, wię c Harry wybrał pierwszą

turę.

- Jestem trochę gł odny, wię c zjem o szó stej - powiedział.

Steward zwró cił się do lorda Oxenford, a Harry wstrzymał oddech.

- Myś lę, ż e o dziewią tej - powiedział ojciec Margaret.

Harry z trudem ukrył uś miech zadowolenia.

- To za pó ź no dla Percy'ego - odezwał a się lady Oxenford. - Wolał abym trochę

wcześ niej.

W porzą dku, byle nie za wcześ nie! - pomyś lał z niepokojem Harry.

- W takim razie wpó ł do ó smej - rozstrzygną ł sprawę lord Oxenford.

Harry nie posiadał się z zadowolenia. Uczynił znaczny krok w kierunku Kompletu

Delhijskiego.

Steward czekał już tylko na odpowiedź wyglą dają cego na policjanta mę ż czyzny w

czerwonej kamizelce, któ ry przedstawił się wspó ł pasaż erom jako Clive Membury. Powiedz

„sió dma trzydzieś ci” i zostaw mnie samego w kabinie - bł agał go w myś lach Harry. Jednak ku

jego rozczarowaniu Membury nie był gł odny i wybrał godzinę dziewią tą.

Co za pech - ję kną ł Harry w duchu. Membury zostanie w kabinie kiedy rodzina

Oxenford pó jdzie na kolację. Moż e wyjdzie choć na chwilę? Zachowywał się doś ć

niespokojnie, czę sto wstawał i poprawiał się w fotelu. Jednak jeś li nie wyjdzie z wł asnej woli,

Harry bę dzie musiał znaleź ć jakiś sposó b, ż eby się go pozbyć. Był oby to bardzo proste, gdyby

nie to, ż e znajdowali się na pokł adzie samolotu. W normalnych warunkach wystarczył oby

powiedzieć, ż e ktoś prosi go do drugiego pokoju, ż e jest do niego telefon albo ż e po ulicy

przechadza się naga kobieta. Tutaj jednak sprawa przedstawiał a się znacznie poważ niej.

- Panie Vandenpost, jeś li nie ma pan nic przeciwko temu, przy posił ku bę dą panu

towarzyszyć nawigator i inż ynier pokł adowy - powiedział steward.

- Bardzo proszę - odparł Harry. Z przyjemnoś cią porozmawia z kimś z zał ogi.

Lord Oxenford zamó wił kolejną whisky. Ten to dopiero ma spust, jak by powiedzieli

Irlandczycy. Jego ż ona był a blada i milczą ca. Trzymał a w dł oniach ksią ż kę, lecz ani razu nie

przewró cił a kartki. Sprawiał a wraż enie bardzo przygnę bionej.

Percy poszedł na przó d maszyny, by porozmawiać z czł onkami zał ogi, Margaret zaś

usiadł a po drugiej stronie przejś cia, obok Harry ego. Wyczuł zapach jej perfum i rozpoznał

„Toscę ”. Zdję ł a pł aszcz, dzię ki czemu przekonał się, ż e odziedziczył a figurę po matce: był a

doś ć wysoka, o szerokich ramionach, obfitych piersiach i dł ugich nogach. Stró j, jaki miał a na

sobie, choć na pewno kosztowny, nie dodawał jej wdzię ku. Harry wyobraził ją sobie w dł ugiej

wieczorowej sukni z gł ę bokim dekoltem, z zebranymi do gó ry rudymi wł osami i odsł onię tą

dł ugą szyją, na któ rej tle znakomicie prezentował yby się klipsy w kształ cie wydł uż onych kropli,

najlepiej autorstwa Louisa Cartiera z jego okresu indyjskiego... Wyglą dał aby olś niewają co.

Jednak nie ulegał o wą tpliwoś ci, ż e ona sama nie widział a się w takiej roli. Krę pował o ją to, ż e

jest zamoż ną arystokratką, w zwią zku z czym ubierał a się jak ż ona pastora.

Był a wspaniał ą dziewczyną i Harry czuł się trochę onieś mielony jej towarzystwem, ale

udał o mu się wyczuć jej sł abą stronę, co dodał o mu nieco otuchy. Mniejsza z tym, chł opcze -

pomyś lał. - Pamię taj tylko, ż e stanowi dla ciebie zagroż enie i dlatego musisz obchodzić się z

nią jak z jajkiem.

Zapytał ją, czy latał a już samolotem.

- Tylko do Paryż a, z matką.

„Tylko do Paryż a, z matką ”... Jego matka nigdy w ż yciu nie zobaczy Paryż a ani nie

wsią dzie do samolotu.

- Jakie to uczucie, kiedy jest się tak bogatym i uprzywilejowanym?

- Nie znosił am tych podró ż y - odparł a. - Musiał am pić herbatę z ró ż nymi nudnymi

Anglikami, mimo ż e miał am ochotę pó jś ć do jakiejś zadymionej restauracji i posł uchać

murzyń skiego jazzu.

- Moja mama zabierał a mnie do Margate - powiedział Harry. - Taplał em się w morzu, a

potem jedliś my lody i smaż oną rybę.

Jeszcze zanim skoń czył zdanie, uś wiadomił sobie z przeraż eniem, ż e mó wią c prawdę

popeł nia karygodny bł ą d. Powinien mamrotać coś nieokreś lonego o prywatnej szkole z

internatem i domu na wsi, jak czynił zawsze, kiedy musiał opowiadać dziewczę tom z

wyż szych sfer o swoim dzieciń stwie. Ale przecież Margaret znał a jego tajemnicę, a poza tym

szum silnikó w Clippera sprawiał, ż e nikt inny nie mó gł ich usł yszeć. Mimo to, kiedy zdał sobie

sprawę z tego, ż e mó wi prawdę, poczuł się tak, jakby wł aś nie wyskoczył z samolotu i leciał w

pustkę, czekają c aż otworzy się spadochron.

- My nigdy nie chodziliś my nad morze - stwierdził a z zazdroś cią Margaret. - Ką pali się

tylko proś ci ludzie. Elizabeth i ja ogromnie zazdroś cił yś my ubogim dzieciom tego, ż e mogą

robić wszystko, na co mają ochotę.

Harry'ego rozbawił o jej wyznanie. Stanowił o kolejny dowó d na to, ż e miał w ż yciu

szczę ś cie: dzieci moż nych tego ś wiata, woż one w wielkich czarnych samochodach, ubierane

w najlepsze stroje i jedzą ce codziennie do syta, zazdroś cił y mu jego bosonogiej wolnoś ci i

smaż onej ryby.

- Najlepiej zapamię tał am zapachy - cią gnę ł a Margaret. - Zapach przed drzwiami

ciastkarni w porze lunchu, zapach naoliwionych maszyn otaczają cy karuzelę, zapach piwa i

tytoniowego dymu uciekają cy zimą przez uchylone drzwi pubu... Miał am wraż enie, ż e ludzie

bardzo przyjemnie spę dzają tam czas, a ja nawet nigdy nie był am w pubie.

- Niewiele stracił aś - odparł Harry, któ ry nie lubił pubó w. - W Ritzu dają duż o lepsze

jedzenie.

- Wyglą da na to, ż e każ de z nas woli sposó b ż ycia drugiego - zauważ ył a.

- Ja spró bował em obu - przypomniał jej Harry. - Wiem, któ ry jest lepszy.

Zamyś lił a się na chwilę, po czym zapytał a:

- Co masz zamiar zrobić ze swoim ż yciem?

Nie spodziewał się takiego pytania.

- Zamierzam dobrze się bawić.

- A naprawdę?

- Co to znaczy: „naprawdę ”?

- Każ dy chce się dobrze bawić. Chodzi mi o to, co bę dziesz robił?

- To, co robię teraz. - Tknię ty nagł ym impulsem postanowił powiedzieć jej coś, o czym

nie rozmawiał jeszcze z nikim w ż yciu. - Czytał aś „Wł amywacza amatora” Hornunga?

Potrzą snę ł a gł ową.

- Gł ó wnym bohaterem jest zł odziej - dż entelmen nazwiskiem Raffles, któ ry pali tureckie

papierosy, nosi eleganckie ubrania, jest zapraszany do domó w ró ż nych ludzi i kradnie im

biż uterię. Chcę być taki jak on.

- Och, nie bą dź gł upi! - prychnę ł a.

Poczuł się trochę dotknię ty. Potrafił a być brutalnie bezpoś rednia, kiedy uważ ał a, ż e

wygaduje nonsensy. To jednak nie był y nonsensy, tylko jego marzenie. Teraz, kiedy już

otworzył przed nią serce, pragną ł ją przekonać, ż e mó wi prawdę.

- Nie ma w tym nic gł upiego! - obruszył się.

- Przecież nie moż esz być przez cał e ż ycie zł odziejem, bo na staroś ć wylą dujesz w

wię zieniu. Nawet Robin Hood oż enił się wreszcie i ustatkował. Chodzi mi o to, czego






© 2023 :: MyLektsii.ru :: Мои Лекции
Все материалы представленные на сайте исключительно с целью ознакомления читателями и не преследуют коммерческих целей или нарушение авторских прав.
Копирование текстов разрешено только с указанием индексируемой ссылки на источник.