Студопедия

Главная страница Случайная страница

Разделы сайта

АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника






Table of Contents 18 страница






uł amku sekundy silniejszy podmuch wiatru unió sł nieco mał y samolocik, by zaraz potem

zepchną ć go jeszcze niż ej. Lada chwila skalna krawę dź powinna oderwać podwozie maszyny.

Kilka metró w przed urwiskiem Nancy wreszcie zacisnę ł a powieki i przeraź liwie wrzasnę ł a.

Przez sekundę nic się nie dział o.

Potem nastą pił o gwał towne szarpnię cie; Nancy poleciał a do przodu, tak ż e pas wpił się

gł ę boko w jej ciał o. Był a pewna, ż e lada moment umrze, ale nagle poczuł a, iż samolot znowu

podrywa się w gó rę. Otworzył a oczy.

W dalszym cią gu znajdowali się w powietrzu, nie wię cej niż pó ł metra nad powierzchnią

pastwiska. Maszyna ponownie opadł a na trawę i tym razem nie stracił a kontaktu z podł oż em.

Podskakują c i okropnie się trzę są c wytracał a stopniowo prę dkoś ć. Nancy zobaczył a nagle, ż e

zbliż ają się do kę py jeż yn, ale Lovesey wykonał jakiś manewr sterami i ominę li przeszkodę.

Wstrzą sy zmniejszył y się; zwalniali. Nancy nie mogł a uwierzyć, ż e jeszcze ż yje. Wreszcie

samolot znieruchomiał.

Ogarnę ł a ją tak wielka ulga, ż e zaczę ł a drż eć na cał ym ciele, nie mogą c zapanować

nad nieposł usznymi mię ś niami. Kiedy jednak poczuł a zbliż ają cą się falę histerii, wzię ł a się

ostro w garś ć.

- Już po wszystkim - powiedział a na gł os. - Już po wszystkim. Nic mi nie jest.

Lovesey wyskoczył z kabiny, trzymają c w rę ku skrzynkę z narzę dziami. Nie

zaszczyciwszy Nancy nawet jednym spojrzeniem podszedł do przedniej czę ś ci maszyny i

odchylił osł onę silnika.

Mó gł by chociaż zapytać, jak się czuję - pomyś lał a Nancy.

W jakiś dziwny sposó b grubiań stwo Loveseya podział ał o na nią uspokajają co. Owce

zaję ł y się znowu skubaniem trawy, jakby nic się nie stał o. Teraz, kiedy umilkł warkot silnika, do

uszu Nancy docierał huk fal rozbijają cych się o skalisty brzeg. Ś wiecił o sł oń ce, ale na

policzkach czuł a powiewy zimnego, wilgotnego wiatru.

Posiedział a jeszcze trochę, po czym, kiedy był a już pewna, ż e nogi nie odmó wią jej

posł uszeń stwa, rozpię ł a pas i wygramolił a się z samolotu. Po raz pierwszy w ż yciu stanę ł a na

irlandzkiej ziemi. Był a wzruszona niemal do ł ez. Stą d wł aś nie przybyliś my do Ameryki, wiele

lat temu - pomyś lał a. - Uciskani przez Brytyjczykó w, prześ ladowani przez protestantó w, gł odni

i obdarci, tł oczyliś my się na pokł adach drewnianych statkó w i ż eglowaliś my w kierunku

Nowego Ś wiata.

To bardzo irlandzki sposó b powrotu do ojczyzny. O mał o przy tym nie zginę ł am.

Na razie doś ć był o sentymentó w. Przeż ył a, ale czy uda jej się jeszcze dogonić

Clippera? Spojrzał a na zegarek: pię tnaś cie po drugiej. Clipper przed chwilą wystartował z

Southampton. Powinna zdą ż yć na czas do Foynes pod warunkiem, ż e Loveseyowi uda się

naprawić samolot, a ona znajdzie w sobie doś ć odwagi, by do niego ponownie wsią ś ć.

Podeszł a do maszyny. Lovesey odkrę cał wielkim kluczem jaką ś ś rubę.

- Naprawi go pan?

- Nie wiem.

- A co się zepsuł o?

- Nie wiem.

Najwyraź niej powró cił do swych gburowatych zwyczajó w.

- Myś lał am, ż e jest pan inż ynierem! - parsknę ł a.

Chyba trafił a w jego czuł e miejsce, gdyż spojrzał na nią i powiedział:

- Studiował em matematykę i fizykę. Specjalizuję się w obliczeniach oporó w stawianych

powietrzu przez skomplikowane krzywizny. Nie jestem jakimś cholernym mechanikiem!

- W takim razie moż e powinniś my poszukać jakiegoś cholernego mechanika?

- Nie znajdzie pani takiego w cał ej Irlandii. Ten przeklę ty kraj nie wyszedł jeszcze z

epoki kamienia ł upanego.

- Tylko dlatego, ż e jego mieszkań cy przez setki lat znajdowali się pod panowaniem

brutalnych Brytyjczykó w!

Wyją ł gł owę spod uniesionej osł ony silnika i wyprostował się.

- Do stu diabł ó w, w jaki sposó b zaczę liś my rozmawiać o polityce?

- Nawet nie zapytał pan, czy nic mi się nie stał o.

- Przecież widzę, ż e nic.

- O mał o mnie pan nie zabił!

- Ocalił em pani ż ycie.

Ten czł owiek był wrę cz niemoż liwy.

Nancy rozejrzał a się dookoł a. W odległ oś ci jakichś czterystu metró w dostrzegł a niski

ż ywopł ot albo kamienny murek, prawdopodobnie biegną cy wzdł uż drogi, nieco dalej zaś

skupisko kilku niskich budynkó w krytych strzechami. Moż e uda jej się wynają ć tam jakiś

samochó d, któ ry zawiezie ją do Foynes?

- Gdzie jesteś my? - zapytał a: - Tylko niech mi pan nie mó wi, ż e pan nie wie!

Uś miechną ł się. Już drugi czy trzeci raz zaskoczył ją nagł ą zmianą nastroju.

- Wydaje mi się, ż e wylą dowaliś my kilka mil od Dublina.

Postanowił a, ż e nie bę dzie stał a bezczynnie przyglą dają c się, jak on grzebie w silniku.

- Pó jdę po pomoc.

Zerkną ł na jej nogi.

- Nie zajdzie pani daleko w tych pantoflach.

Teraz mu coś pokaż ę - pomyś lał a gniewnie. Szybkim ruchem podcią gnę ł a spó dnicę i

odpię ł a poń czochy. Osł upiał y, wpatrywał się w nią wybał uszonymi oczami, a na jego

policzkach rozlewał się z wolna czerwony rumieniec. Zsunę ł a poń czochy z nó g i zdję ł a je

razem z pantoflami. Był a ogromnie zadowolona z tego, ż e udał o jej się go zaskoczyć.

- Niebawem wró cę - oś wiadczył a, po czym wepchnę ł a pantofle do kieszeni pł aszcza i

odmaszerował a na bosaka.

Kiedy oddalił a się na kilka metró w, pozwolił a sobie na szeroki uś miech zadowolenia.

Zapę dził a Mervyna Loveseya w kozi ró g. Dobrze mu tak, za jego arogancję i

protekcjonalnoś ć.

Jednak zadowolenie spowodowane faktem, ż e udał o się jej utrzeć mu nosa, szybko

znikł o. Miał a mokre i brudne nogi, był o jej zimno, a chaty znajdował y się w wię kszej

odległ oś ci, niż jej to się począ tkowo wydawał o. Nie miał a poję cia, co powinna zrobić, kiedy już

tam dotrze. Przypuszczał a, ż e najlepiej bę dzie poprosić o podwiezienie do Dublina. Lovesey

chyba miał rację, ż e nie bę dzie jej ł atwo spotkać tu mechanika.

Po dwudziestu minutach wreszcie dotarł a do wsi.

Zaraz za pierwszym domem ujrzał a kobietę w drewniakach pracują cą w ogró dku.

- Dzień dobry! - zawoł ał a.

Kobieta podniosł a wzrok i wydał a zdumiony okrzyk.

- Zepsuł mi się samolot - poinformował a ją Nancy.

Kobieta wybał uszył a na nią oczy, jak na stwora z innej planety.

Nancy uś wiadomił a sobie, ż e w swoim modnym, drogim pł aszczu i na bosaka musi

stanowić doś ć niezwykł y widok. Rzeczywiś cie, dla chł opki pielą cej swó j ogró dek przybysz z

kosmosu stanowił by mniejsze zaskoczenie niż kobieta w samolocie. Wieś niaczka wycią gnę ł a

ostroż nie rę kę i delikatnie dotknę ł a skraju pł aszcza. Nancy poczuł a ogromne zaż enowanie;

kobieta traktował a ją jak boginię.

- Pochodzę z Irlandii - powiedział a, by dowieś ć, ż e jednak jest czł owiekiem.

Kobieta potrzą snę ł a gł ową, jakby chciał a dać jej do zrozumienia, ż e nie da się na to

nabrać.

- Muszę dostać się do Dublina.

Tym razem osią gnę ł a lepszy rezultat, gdyż wieś niaczka odparł a:

- O, tak! I pewnie!

Bez wą tpienia uważ ał a, ż e zjawiska takie jak Nancy są nierozerwalnie zwią zane z

wielkimi miastami.

Nancy ucieszył a się, kiedy usł yszał a sł owa wypowiedziane po angielsku. Obawiał a się,

ż e kobieta moż e znać tylko celtycki.

- Czy to daleko stą d?

- Na dobrym koniu bę dzie gdzieś z pó ł torej godziny.

Niedobrze. Za dwie godziny Clipper wystartuje z Foynes, na drugim koń cu wyspy.

- Czy ktoś w okolicy ma samochó d?

- Nie.

- Do licha!

- Ale kowal ma motocykl.

- Ś wietnie!

Motocykl powinien wystarczyć. W Dublinie na pewno znajdzie jakiś samochó d, któ ry

zawiezie ją do Foynes. Nie był a pewna, jaka odległ oś ć dzielił a Foynes od Dublina ani ile

czasu zajmie jej podró ż, ale czuł a, ż e musi spró bować.

- Gdzie mieszka ten kowal?

- Zaprowadzę panią.

Nancy poszł a za kobietą, lecz kiedy zobaczył a drogę, natychmiast opuś cił a ją euforia.

Nawierzchnia był a tak bł otnista i nieró wna, ż e motocykl z pewnoś cią nie mó gł się po niej

poruszać duż o szybciej od konia. Kiedy brnę ł a po kostki w bł ocie, przyszł a jej do gł owy

jeszcze jedna myś l: motocykl zabierze tylko jednego pasaż era. Gdyby znalazł a jakiś

samochó d, wró cił aby po Loveseya naprawiają cego zepsuty samolot, ale w takiej sytuacji nie

miał o to najmniejszego sensu. Chyba ż e wł aś ciciel sprzedał by maszynę; wtedy Lovesey

usiadł by za kierownicą, ona z tył u, i pojechaliby prosto do Foynes!

Wreszcie dotarł y do ostatniego domu we wsi, z przybudó wką mieszczą cą kuź nię.

Nadzieje Nancy prysnę ł y jak bań ki mydlane, gdyż motocykl leż ał na podł odze rozł oż ony na

czynniki pierwsze, kowal zaś zabierał się dopiero do jego skł adania.

- Do diabł a! - zaklę ł a.

Kobieta powiedział a coś po celtycku do kowala, a on spojrzał z lekkim rozbawieniem

na Nancy. Był bardzo mł ody, miał gę ste czarne wł osy, bł ę kitne oczy i sumiaste wą sy. Skiną ł

gł ową, po czym zapytał:

- Gdzie stoi pani samolot?

- Jakieś trzy czwarte kilometra stą d.

- Moż e powinienem go obejrzeć?

- Zna się pan na samolotach? - zapytał a sceptycznie.

Wzruszył ramionami.

- Wszystkie silniki są takie same.

Rzeczywiś cie; skoro potrafił naprawić motocykl, moż e uda mu się zreperować

samolot?

- Ale coś mi się zdaje, ż e już nie bę dę musiał - dodał kowal.

Nancy zmarszczył a brwi, lecz po chwili i ona usł yszał a warkot samolotowego silnika.

Czyż by to był a Tygrysia Pchł a? Wybiegł a na zewną trz i spojrzał a w niebo. Tak, ż ó ł ty samolocik

szybował nisko nad wioską.

Lovesey naprawił go - i nie zaczekał na nią!

Wpatrywał a się z niedowierzaniem w niebo. Jak mó gł jej to zrobić? Przecież miał jej

walizeczkę!

Samolot zatoczył krą g nad dachami, jakby szydzą c z jej rozpaczy. Potrzą snę ł a w jego

stronę pię ś cią, a wychylony Lovesey pomachał jej i cofną ł się do kabiny.

Nie był a w stanie oderwać wzroku od oddalają cej się maszyny. Kowal i kobieta stali

obok niej.

- Odleciał bez pani - zauważ ył mł ody mę ż czyzna.

- To czł owiek bez serca.

- Jest pani mę ż em?

- Oczywiś cie, ż e nie!

- To i dobrze.

Wł aś ciwie mogł a już zrezygnować. Nie uda jej się dogonić Clippera. Peter sprzeda

firmę Natowi Ridgewayowi, i to bę dzie koniec.

Samolot wszedł w szeroki zakrę t. Zapewne Lovesey brał kurs na Foynes. Dopadnie

ż onę, ale Nancy miał a nadzieję, ż e nie zmusi jej do powrotu.

Ze zdziwieniem zauważ ył a, ż e nie wyprowadza maszyny ze skrę tu. Uczynił to dopiero

wtedy, kiedy dzió b samolotu skierował się w stronę wioski. Co on wyczynia, do licha? -

myś lał a zdumiona.

Samolot nadleciał nad bł otnistą drogę, tracą c stopniowo wysokoś ć. Dlaczego Lovesey

zawró cił? Czyż by chciał lą dować? A moż e znowu miał jakieś kł opoty z silnikiem?

Koł a maszyny zetknę ł y się z rozmię kł ą nawierzchnią drogi i ż ó ł ty samolocik potoczył

się w kierunku trojga ludzi stoją cych przed wejś ciem do kuź ni, podskakują c i chwieją c się na

nieró wnoś ciach terenu.

Nancy o mał o nie zemdlał a z radoś ci. Wró cił po nią!

Samolot znieruchomiał. Mervyn krzykną ł coś, czego nie zrozumiał a, gdyż jego sł owa

zagł uszył warkot silnika.

- Sł ucham?

Machną ł niecierpliwie rę ką, ż eby podeszł a. Podbiegł a szybko do samolotu.

- Na co pani czeka? - wrzasną ł, wychylają c się z kabiny. - Proszę wsiadać!

Zerknę ł a na zegarek. Za kwadrans trzecia. Mieli jeszcze szansę zdą ż yć na czas do

Foynes. Ponownie ogarnę ł a ją fala optymizmu. To jeszcze nie koniec! - pomyś lał a.

Podszedł do niej mł ody kowal.

- Pomogę pani! - zawoł ał z bł yskiem rozbawienia w oku. Spló tł dł onie, a ona postawił a

na nich zabł oconą stopę i wspię ł a się jak po drabinie do wnę trza maszyny.

Samolot natychmiast ruszył z miejsca.

Kilka sekund pó ź niej byli już w powietrzu.

ROZDZIAŁ 9

Ż ona Mervyna Loveseya był a bardzo szczę ś liwa.

W chwili startu Clippera ogromnie się bał a, teraz jednak odczuwał a jedynie radosne

uniesienie.

Był to jej pierwszy lot w ż yciu. Mervyn nigdy nie wzią ł jej do swego samolotu, choć

spę dził a wiele dni malują c maszynę na jaskrawoż ó ł ty kolor. Teraz przekonał a się, ż e

wystarczył o pokonać pierwszy strach, by doznawać ogromnej przyjemnoś ci, siedzą c w tym

komfortowym hotelu ze skrzydł ami i spoglą dają c na przesuwają cy się w dole krajobraz Anglii.

Czuł a się wolna. Był a wolna. Porzucił a Mervyna i uciekł a z Markiem.

Wczoraj wieczorem zameldowali się w hotelu South - Western w Southampton jako

pań stwo Alder, a nastę pnie po raz pierwszy spę dzili wspó lnie cał ą noc. Kochali się, potem

zasnę li, by obudzić się z samego rana i ponownie się kochać. Po trzech miesią cach

wypeł nionych kró tkimi popoł udniami i kradzionymi pocał unkami wydawał o im się to

niezwykł ym luksusem.

Lecą c Clipperem ł atwo był o odnieś ć wraż enie, iż bierze się udział w jakimś filmie.

Wystró j wnę trza uderzał przepychem, pasaż erowie byli elegancko ubrani, dwaj stewardzi

dyskretni i usł uż ni, wszystko dział o się wedł ug dokł adnie rozpisanego scenariusza, dokoł a zaś

aż roił o się od znanych twarzy. Wś ró d pasaż eró w znajdowali się mię dzy innymi baron Gabon,

zamoż ny syjonista, pogrą ż ony niemal bez przerwy w dyskusji ze swoim obszarpanym

towarzyszem, markiz Oxenford, sł ynny faszysta, wraz ze swą pię kną ż oną, a takż e księ ż na

Lavinia Bazarov, jeden z filaró w paryskiej ś mietanki towarzyskiej.

Księ ż na zajmował a miejsce w tej samej kabinie co Diana, przy oknie.

Ró wnież przy oknie, naprzeciwko starej arystokratki, siedział a popularna gwiazda

filmowa Lulu Bell. Diana widział a ją w wielu filmach: „Mó j kuzyn Jake”, „Tortura”, „Sekretne

ż ycie”, „Helena Trojań ska”, a takż e wielu innych, jakie trafiał y na ekran kina Paramount przy

Oxford Street w Manchesterze. Jednak najbardziej zdumiał o ją to, ż e Mark dobrze znał Lulu.

Kiedy zajmowali miejsca, w kabinie rozległ się donoś ny gł os z wyraź nym amerykań skim

akcentem:

- Mark! Mark Alder, czy to ty?

Diana odwró cił a się, by ujrzeć, jak nieduż a, przypominają ca kanarka kobieta rzuca mu

się w obję cia. Okazał o się, ż e wiele lat temu, kiedy jeszcze Lulu nie był a wielką gwiazdą,

wystę powali wspó lnie w jakimś przedstawieniu radiowym w Chicago. Mark przedstawił Dianę,

Lulu zaś zachował a się bardzo ł adnie, komplementują c jej urodę i mó wią c, iż Mark miał

ogromnie duż o szczę ś cia, ż e ją znalazł. Jednak, rzecz jasna, znacznie bardziej interesował ją

sam Mark; zaraz po starcie pogrą ż yli się w rozmowie, wspominają c dawne czasy, kiedy byli

mł odzi, ubodzy, mieszkali w domach noclegowych i spę dzali cał e noce popijają c przemycaną

whisky.

Diana nie miał a poję cia, ż e Lulu jest tak niska. Na ekranie wydawał a się znacznie

wyż sza. A takż e mł odsza. Z bliska był o ró wnież widać, ż e jej jasne wł osy nie są naturalne, jak

Diany, lecz farbowane. Charakteryzował ją jednak ten sam szczebiotliwy, przymilny sposó b

zachowania, jaki prezentował a w filmach. Nawet teraz znajdował a się w centrum

zainteresowania. Choć rozmawiał a z Markiem, wszyscy patrzyli tylko na nią; księ ż na Lavinia

ze swego ką ta, Diana siedzą ca naprzeciwko Marka oraz dwaj mę ż czyź ni zajmują cy fotele po

drugiej stronie przejś cia.

Lulu opowiadał a wł aś nie zdarzenie, jakie miał o miejsce podczas nadawania jakiegoś

sł uchowiska, kiedy jeden z aktoró w wyszedł ze studia, pewien, ż e zakoń czył już wystę p, a

tymczasem okazał o się, ż e na samym koń cu miał jeszcze do wypowiedzenia jedno zdanie.

- Tak wię c wygł osił am swoją kwestię, to znaczy: „Kto zjadł placek? ” Rozglą damy się

dookoł a... a George'a nie ma! Zapadł a dł uga cisza. - Zawiesił a gł os, by spotę gować efekt.

Diana uś miechnę ł a się. Wł aś nie, jak sobie radzą aktorzy, kiedy coś takiego stanie się podczas

nadawania programu? Czę sto sł uchał a radia, ale nie pamię tał a, by kiedykolwiek był a

ś wiadkiem podobnej sytuacji. - Wreszcie wpadł am na pomysł - podję ł a opowieś ć Lulu. -

Powtó rzył am swoją kwestię, a potem zrobił am coś takiego. - Opuś cił a gł owę, przycisnę ł a

brodę do piersi i powiedział a zaskakują co niskim, mę skim gł osem: - „Podejrzewam, ż e to

sprawka kota.”

Wszyscy wybuchnę li ś miechem.

Diana przypomniał a sobie, ż e kiedyś spiker czytają cy wiadomoś ci tak się czegoś

przestraszył, ż e ję kną ł: „Ś wię ty Jezu! ”

- Ja z kolei sł yszał am, jak spiker krzykną ł podczas audycji - powiedział a. Otwierał a już

usta, by opowiedzieć tę historię, ale Mark nie dał jej dojś ć do sł owa.

- Och, to się zdarza bardzo czę sto. - Machną ł lekceważ ą co rę ką, po czym zwró cił się

ponownie do Lulu: - Pamię tasz, jak Max Gifford powiedział, ż e Babe Ruth sprzedaje

wspaniał e jaja, a potem tak się zaczą ł ś miać, ż e nie mó gł wykrztusić ani sł owa?

Oboje z Lulu chichotali bez pamię ci. Diana takż e się uś miechnę ł a, ale niezbyt wesoł o,

gdyż pomał u zaczynał a czuć się odsunię ta na boczny tor. Pró bował a sobie jednak

wytł umaczyć, ż e przesadza i ż e został a rozpuszczona przez ostatnie trzy miesią ce, kiedy

Mark był sam w obcym mieś cie i poś wię cał jej cał ą uwagę. Tak przecież nie mogł o trwać

wiecznie. Musi przywykną ć do tego, ż e od tej pory bę dzie go dzielić z innymi ludź mi. Mimo to

nie musiał a odgrywać roli niemej publicznoś ci. Odwró cił a się do siedzą cej po jej prawej stronie

księ ż nej Lavinii i zapytał a:

- Czy sł ucha pani radia, księ ż no?

Stara Rosjanka obrzucił a ją wyniosł ym spojrzeniem, po czym odparł a:

- Uważ am, ż e to wulgarna rozrywka.

Diana spotykał a czę sto takie zarozumiał e damy i w najmniejszym stopniu nie czuł a się

onieś mielona ich towarzystwem.

- Doprawdy? - zdziwił a się grzecznie. - Wczoraj wieczorem nadawano kwintety

Beethovena.

- Niemiecka muzyka jest obrzydliwie mechaniczna - odparł a księ ż na.

Ona nigdy nie bę dzie z niczego zadowolona - pomyś lał a Diana. Księ ż na należ ał a do

najbardziej bezuż ytecznej i uprzywilejowanej klasy, jaka istniał a na ś wiecie, i chciał a, ż eby

wszyscy o tym wiedzieli, w zwią zku z czym udawał a, ż e nic z tego, co jej proponowano, nie

doró wnuje jakoś cią temu, do czego był a przyzwyczajona.

Pojawił się steward obsł ugują cy tylną czę ś ć samolotu, by zebrać zamó wienia na drinki.

Na imię miał Davy. Był niewysokim, schludnym, uroczym mł odzień cem o jasnych wł osach i

poruszał się sprę ż ystym krokiem. Diana poprosił a o wytrawne martini. Nie miał a poję cia, co to

jest, ale pamię tał a z filmó w, ż e w Ameryce pije się to stale.

Nastę pnie zaczę ł a się przypatrywać dwó m mę ż czyznom siedzą cym po drugiej stronie

kabiny. Obaj spoglą dali w okno. Ten zajmują cy miejsce bliż ej niej - mł ody, barczysty, ubrany w

doś ć krzykliwy garnitur - miał na palcach mnó stwo zł otych pierś cieni. Są dzą c po ciemnej

karnacji mó gł pochodzić z Ameryki Poł udniowej. Naprzeciw niego siedział czł owiek, któ ry

wydawał się tu zupeł nie nie na miejscu. Miał za obszerny garnitur, wymię tą koszulę i z

pewnoś cią nie sprawiał wraż enia osoby, któ ra moż e sobie pozwolić na tak kosztowną podró ż.

W dodatku był ł ysy jak kolano. Obaj mę ż czyź ni nie patrzyli na siebie ani nie rozmawiali, lecz

mimo to Diana był a pewna, ż e są razem.

Zastanawiał a się, co teraz robi Mervyn. Niemal na pewno otrzymał już jej list. Moż e

pł acze? Nie, to był o do niego zupeł nie niepodobne. Już prę dzej unió sł się wś ciekł oś cią. Ale na

kim wył aduje swó j zł y humor? Najprawdopodobniej na swoich biednych pracownikach.

Ż ał ował a, ż e nie sformuł ował a listu w ł agodniejszy sposó b albo przynajmniej nie wyjaś nił a

dokł adnie motywó w swojego postę powania, lecz był a wtedy tak zdenerwowana, ż e nie mogł a

wymyś lić niczego lepszego. Mervyn na pewno zadzwoni do jej siostry Thei. Bę dzie myś lał, ż e

dowie się od niej, gdzie zniknę ł a Diana, ale jego nadzieje speł zną na niczym. Thea o niczym

nie miał a poję cia. Co powie dziewczynkom? Nagle Diana poczuł a się bardzo samotna. Bę dzie

jej brakował o siostrzenic.

Davy przynió sł drinki. Mark unió sł szklankę patrzą c na Lulu, a dopiero potem, jakby

przypomniawszy sobie o jej istnieniu, spojrzał na Dianę. Spró bował a swojego martini i o mał o

go nie wypluł a.

- Ojejku! - wykrztusił a. - To smakuje jak gin!

Odpowiedział jej wybuch ś miechu.

- Bo to jest gł ó wnie gin, kochanie - wyjaś nił jej Mark. - Nigdy przedtem nie pił aś

martini?

Diana czuł a się upokorzona. Zachował a się jak uczennica, któ ra po raz pierwszy w

ż yciu zamó wił a koktajl w barze. Teraz wszyscy ci kosmopolici bę dą myś leć, ż e jest

prowincjonalną gę sią.

- Jeś li pani sobie ż yczy, przyniosę jej coś innego - zaproponował Davy.

- Poproszę kieliszek szampana - powiedział a ponuro.

- W tej chwileczce.

- Rzeczywiś cie, jeszcze nigdy nie pił am martini - zwró cił a się do Marka. - Wł aś nie

dlatego chciał am go spró bować. Chyba nie ma w tym nic zł ego, prawda?

- Oczywiś cie, ż e nie - odparł i poklepał ją po kolanie.

- Ta brandy jest wstrę tna, mł ody czł owieku - orzekł a księ ż na Lavinia. - Proszę

przynieś ć mi filiż ankę herbaty.

- Tak jest, proszę pani.

Diana postanowił a pó jś ć do ł azienki. Wstał a, powiedział a „przepraszam”, po czym

wyszł a przez ł ukowato sklepione drzwi usytuowane z tył u kabiny. Minę ł a niemal identyczne

pomieszczenie, w któ rym siedział y tylko dwie osoby, a nastę pnie otworzył a drzwi z napisem:

„toaleta damska” i weszł a do ś rodka.

Widok, jaki ujrzał a, znacznie poprawił jej samopoczucie: gustowna toaletka, przed nią

dwa taborety obite turkusową skó rą, ś ciany pokryte beż ową tkaniną. Diana usiadł a przed






© 2023 :: MyLektsii.ru :: Мои Лекции
Все материалы представленные на сайте исключительно с целью ознакомления читателями и не преследуют коммерческих целей или нарушение авторских прав.
Копирование текстов разрешено только с указанием индексируемой ссылки на источник.