Студопедия

Главная страница Случайная страница

Разделы сайта

АвтомобилиАстрономияБиологияГеографияДом и садДругие языкиДругоеИнформатикаИсторияКультураЛитератураЛогикаМатематикаМедицинаМеталлургияМеханикаОбразованиеОхрана трудаПедагогикаПолитикаПравоПсихологияРелигияРиторикаСоциологияСпортСтроительствоТехнологияТуризмФизикаФилософияФинансыХимияЧерчениеЭкологияЭкономикаЭлектроника






Table of Contents 9 страница






okropna, ale nikt nie potrafił powiedzieć, kiedy wybuchnie, wię c dopó ki to się nie stał o,

należ ał o ż yć tak jak przedtem i starać się bawić jak najlepiej.

Nazajutrz po rozpoczę ciu wojny powiedział jej, ż e wraca do domu.

Siedział a w ł ó ż ku przykryta tylko do pasa, z obnaż onymi piersiami. Mark uwielbiał,

kiedy to robił a. Ogromnie podobał y mu się jej piersi, choć Diana uważ ał a, ż e są trochę za

duż e.

Byli pogrą ż eni w bardzo poważ nej rozmowie. Wielka Brytania wł aś nie przystą pił a do

wojny z Niemcami i nawet szczę ś liwi kochankowie nie mogli uciec od tego tematu. Diana

przez cał y rok ś ledził a informacje o konflikcie w Chinach i myś l o wojnie w Europie

przejmował a ją panicznym strachem; podobnie jak faszyś ci w Hiszpanii, Japoń czycy nie

wahali się zrzucać bomb na kobiety i dzieci. Masakry w Chungking oraz I-chang był y wrę cz

okropne.

Zadał a Markowi pytanie, któ re cisnę ł o się wszystkim na usta:

- Jak myś lisz, co teraz się stanie?

Tym razem nie miał dla niej pocieszają cej odpowiedzi.

- Myś lę, ż e bę dzie okropnie - odparł poważ nie. - Europa zostanie zniszczona. Ten kraj

moż e ocaleje, bo jest poł oż ony na wyspie. W każ dym razie, mam taką nadzieję.

- Och... - westchnę ł a Diana. Ogarnę ł o ją przeraż enie. Brytyjczycy nie mó wili w ten

sposó b. W gazetach był o mnó stwo artykuł ó w utrzymanych w bojowym tonie, Mervyn zaś

wrę cz nie mó gł doczekać się począ tku dział ań wojennych. Ale Mark jako cudzoziemiec

spoglą dał na wszystko z dystansu, jego zaś ocena sytuacji, przedstawiona spokojnym gł osem

z wyraź nym amerykań skim akcentem, sprawiał a wraż enie niepokoją co realistycznej.

Czy bomby spadną takż e na Manchester? - zastanawiał a się. Przypomniał a sobie

zdanie usł yszane od Mervyna.

- Prę dzej czy pó ź niej Ameryka też bę dzie musiał a przystą pić do wojny.

Odpowiedź Marka stanowił a dla niej wstrzą s.

- Boż e, mam nadzieję, ż e nie. To europejska przepychanka, my nie mamy z tym nic

wspó lnego. Mniej wię cej rozumiem, czemu Wielka Brytania wypowiedział a wojnę Niemcom,

ale nie mam poję cia, dlaczego Amerykanie mieliby giną ć w obronie jakiejś pieprzonej Polski.

Nigdy nie sł yszał a, ż eby uż ywał takich sł ó w. Czasem, w mił osnym szale, szeptał jej do

ucha ró ż ne ś wiń stwa, ale to był a zupeł nie inna sprawa. Teraz wydawał się po prostu

wś ciekł y... a być moż e takż e odrobinę wystraszony. Diana doskonale wiedział a o tym, ż e

optymizm Mervyna stanowił wł aś nie przejaw jego strachu. Mark dawał wyraz lę kowi

przeklinają c i zdecydowanie opowiadają c się po stronie izolacjonistó w.

Jego postawa mocno ją rozczarował a, ale rozumiał a punkt widzenia, któ ry

reprezentował. Rzeczywiś cie, dlaczego Amerykanie mieliby walczyć za Polskę czy nawet za

Europę?

- A co bę dzie ze mną? - zapytał a, po czym dodał a z odrobiną pró ż noś ci: - Chyba nie

chciał byś, ż eby zgwał cił mnie jakiś jasnowł osy nazista w bł yszczą cych butach z cholewkami?

Jednak wcale nie zabrzmiał o to zabawnie i zaraz zrobił o jej się gł upio, ż e coś takiego

powiedział a.

Wł aś nie wtedy wyją ł z walizki kopertę i podał jej. W kopercie znajdował się bilet.

- Wracasz do domu? - wykrzyknę ł a, mają c wraż enie, jakby wł aś nie nastą pił koniec

ś wiata.

- Tam jest jeszcze jeden bilet - odparł po prostu.

Serce zamarł o jej na moment w piersi.

- Jeszcze jeden bilet... - powtó rzył a bezbarwnym tonem. Był a zupeł nie

zdezorientowana.

Usiadł obok niej na ł ó ż ku i wzią ł ją za rę kę. Wiedział a, co za chwilę usł yszy; oczekiwał a

tego jednocześ nie z nadzieją i z lę kiem.

- Wracaj ze mną, Diano. Leć ze mną do Nowego Jorku, a potem pojedź do Reno i weź

rozwó d. Pojedziemy do Kalifornii i weź miemy ś lub. Kocham cię.

„Leć.” Nie bardzo potrafił a sobie wyobrazić, jak moż na przelecieć nad Oceanem

Atlantyckim. Takie rzeczy zdarzał y się tylko w bajkach.

„Do Nowego Jorku.” Nowy Jork był snem o drapaczach chmur i nocnych klubach,

gangsterach i milionerach, spadkobierczyniach gigantycznych fortun i ogromnych

samochodach.

„Weź rozwó d.” I uwolnij się od Mervyna!

„Pojedziemy do Kalifornii.” Tam, gdzie krę ci się filmy, gdzie pomarań cze rosną na

drzewach, a sł oń ce ś wieci każ dego dnia.

„Weź miemy ś lub.” I bę dziesz miał a Marka tylko dla siebie, co dzień, co noc.

Nie mogł a wykrztusić ani sł owa.

- Bę dziemy mieli dzieci - powiedział Mark.

Czuł a, ż e jeszcze chwila, a się rozpł acze.

- Powiedz to jeszcze raz... - szepnę ł a.

- Kocham cię, Diano. Czy chcesz wyjś ć za mnie za mą ż i mieć ze mną dzieci?

- Tak - odparł a, czują c, jakby już wzlatywał a w powietrze. - Tak, tak, tak!

Musiał a powiedzieć o tym Mervynowi jeszcze tego samego wieczoru.

Był poniedział ek. We wtorek pojedzie z Markiem do Southampton. Clipper odlatywał w

ś rodę o drugiej po poł udniu.

Wracał a do domu jak na skrzydł ach, lecz zaraz po przekroczeniu progu jej euforia

znikł a bez ś ladu.

Jak ma mu to powiedzieć?

Willa był a bardzo ł adna, duż a i nowa, o biał ych ś cianach i czerwonym dachu.

Znajdował y się w niej cztery sypialnie, z któ rych trzy wł aś ciwie w ogó le nie był y uż ywane,

przyjemna nowoczesna ł azienka i kuchnia wyposaż ona we wszystkie nowinki techniczne.

Teraz, kiedy Diana już podję ł a decyzję o wyjeź dzie, rozglą dał a się wokó ł siebie z

melancholijnym wzruszeniem; przez pię ć lat tutaj był jej dom.

Zawsze sama przygotowywał a posił ki Mervynowi. Pani Rollins zajmował a się praniem i

sprzą taniem, wię c gdyby Diana nie gotował a, nie miał aby wł aś ciwie nic do roboty. Poza tym,

Mervyn był w gł ę bi serca nieodrodnym dzieckiem klasy robotniczej i ż yczył sobie, by po

powrocie do domu mó c usią ś ć przy stole, wokó ł któ rego krzą ta się jego wł asna ż ona. Nazywał

nawet ten pó ź ny obiad „herbatą ” i rzeczywiś cie pijał do niego herbatę, choć zawsze dostawał

coś konkretnego, na przykł ad kieł baski na gorą co, befsztyk albo pasztet. Wedł ug Mervyna

„obiad” podawano w restauracjach, w domu natomiast był a zawsze „herbata”.

Co powinna mu powiedzieć?

Dzisiaj miał a być zimna woł owina, pozostał oś ć niedzielnej pieczeni. Diana zał oż ył a

fartuch i zaczę ł a kroić ziemniaki na frytki. Kiedy wyobraził a sobie, jak wś ciekł y bę dzie Mervyn,

zaczę ł y jej się trzą ś ć rę ce i skaleczył a się w palec.

Starają c się opanować opł ukał a ranę zimną wodą, osuszył a ją rę cznikiem i owinę ł a

palec bandaż em. Czego wł aś ciwie się boję? - zadał a sobie pytanie. - Przecież mnie nie zabije.

Nie uda mu się mnie powstrzymać; już dawno skoń czył am dwadzieś cia jeden lat, a poza tym

ż yjemy w wolnym kraju.

Jednak wcale jej to nie uspokoił o.

Przygotował a stó ł i opł ukał a sał atę. Mervyn pracował bardzo cię ż ko. Niemal zawsze

wracał do domu o tej samej porze. „Co za sens być szefem, jeś li trzeba zostawać w robocie,

kiedy wszyscy poszli już do domu? ” - mawiał. Był inż ynierem, wł aś cicielem fabryki

wytwarzają cej wszelkiego rodzaju ł opatki do wirnikó w; od mał ych wiatraczkó w urzą dzeń

chł odzą cych po wielkie ś ruby dla peł nomorskich statkó w. Zawsze dopisywał o mu szczę ś cie -

był bardzo dobrym fachowcem - ale naprawdę trafił w dziesią tkę dopiero wtedy, kiedy zaczą ł

wytwarzać ś migł a samolotowe. Latanie stanowił o jego wielkie hobby; na lotnisku tuż za

miastem trzymał wł asny samolot, mał ą Tygrysią Pchł ę. Gdy rzą d jakieś dwa lub trzy lata temu

podją ł realizację programu rozbudowy sił powietrznych, bardzo niewielu ludzi znał o tajniki

wytwarzania metalowych czę ś ci o krzywiznach wyprofilowanych z matematyczną precyzją.

Mervyn należ ał do tych nielicznych. Od tamtej pory interesy szł y wrę cz kwitną co.

Diana był a jego drugą ż oną. Pierwsza zostawił a go przed siedmioma laty i uciekł a z

innym mę ż czyzną, zabierają c ich dwoje dzieci. Mervyn rozwió dł się z nią najprę dzej, jak tylko

był o to moż liwe i zaraz potem oś wiadczył się Dianie. Miał a wó wczas dwadzieś cia osiem lat,

on zaś trzydzieś ci osiem. Był atrakcyjny, bardzo mę ski, dobrze sytuowany, a w dodatku darzył

ją wrę cz szaleń czym uczuciem. Jako prezent ś lubny otrzymał a od niego diamentowy

naszyjnik.

Kilka tygodni temu, w pią tą rocznicę ś lubu, kupił jej maszynę do szycia.

Spoglą dają c wstecz doszł a do wniosku, ż e wł aś nie ta maszyna stanowił a kroplę, któ ra

przepeł nił a czarę goryczy. Liczył a na wł asny samochó d; potrafił a prowadzić, a Mervyn z

pewnoś cią mó gł sobie pozwolić na taki wydatek. Kiedy zobaczył a maszynę do szycia, stracił a

resztki cierpliwoś ci. Byli razem już od pię ciu lat, a on nawet nie zauważ ył, ż e nigdy nic nie

szył a!

Zdawał a sobie sprawę z tego, ż e ją kocha, ale jej nie widzi. Był a dla niego obcą osobą

oznaczoną etykietką „ż ona”. Podobał a się ludziom, dobrze speł niał a swą rolę, karmił a go i

był a zawsze chę tna w ł ó ż ku; czego jeszcze mó gł oczekiwać od ż ony? Nigdy nie pytał jej o

zdanie. Ponieważ nie był a ani biznesmenem, ani inż ynierem, nie przyszł o mu nawet do gł owy,

ż e moż e mieć rozum. Nawet robotnikó w w swojej fabryce traktował poważ niej od niej. W

ś wiecie, w któ rym ż ył, mę ż czyź ni pragnę li samochodó w, kobiety zaś maszyn do szycia.

Jednocześ nie był bardzo inteligentnym czł owiekiem. Bę dą c synem operatora

obrabiarki skoń czył publiczną szkoł ę w Manchesterze, a nastę pnie studiował fizykę na

miejscowym uniwersytecie. Miał okazję przenieś ć się do Cambridge i tam kontynuować

karierę naukową, lecz nie odpowiadał o to jego temperamentowi, w zwią zku z czym podją ł

pracę w dziale konstrukcyjnym duż ej firmy projektowej.

W dalszym cią gu jednak pilnie ś ledził wszelkie nowinki z dziedziny fizyki i mó gł bez

koń ca dyskutować ze swoim ojcem - ale nie z Dianą, ma się rozumieć - o atomach,

promieniowaniu i reakcji ją drowej.

Zresztą Diana i tak zupeł nie nie znał a się na fizyce. Wiedział a sporo o muzyce,

literaturze, a nawet o historii, lecz Mervyn nie przejawiał ż adnego zainteresowania tymi

dziedzinami kultury, choć lubił filmy i muzykę taneczną. W zwią zku z tym nie mieli ż adnych

wspó lnych temató w.

Być moż e sprawy uł oż ył yby się inaczej, gdyby pojawił y się dzieci, ale Mervyn miał już

dwoje z pierwszą ż oną i nie chciał mieć wię cej. Diana był a gotowa je pokochać, lecz nie miał a

okazji, by to uczynić. Ich matka wpoił a im nienawiś ć do niej, stwarzają c wraż enie, iż to Diana

ponosi odpowiedzialnoś ć za rozpad mał ż eń stwa. Mieszkają ca w Liverpoolu siostra Diany

miał a dwie ś liczne dziewczynki, któ re czesał a w kucyki. Diana ku nim wł aś nie skierował a swe

macierzyń skie uczucia.

Bę dzie jej bardzo brakował o siostrzenic.

Mervyn z zapał em uczestniczył w ż yciu towarzyskim, spotykają c się czę sto z

czoł owymi biznesmenami i politykami miasta. Przez pewien czas Dianie ró wnież sprawiał o to

duż ą przyjemnoś ć. Zawsze lubił a się ł adnie ubierać i doskonale prezentował a się w

kosztownych strojach, ale przecież ż ycie powinno skł adać się z czegoś wię cej.

W zwią zku z tym spró bował a odgrywać rolę czoł owej nonkonformistki Manchesteru -

palił a papierosy, ubierał a się ekstrawagancko, dyskutował a o wolnej mił oś ci i komunizmie.

Cieszył ją wyraz zgorszenia pojawiają cy się na twarzach dostojnych matron, lecz nie dane jej

był o zaznawać zbyt czę sto tej satysfakcji, gdyż Manchester nie należ ał do najbardziej

konserwatywnych miast, a w dodatku zaró wno Mervyn, jak i jego przyjaciele byli liberał ami.

Odczuwał a wię c niedosyt, choć czę sto zastanawiał a się, czy ma do tego prawo.

Zdaniem wię kszoś ci kobiet ż ycie uł oż ył o jej się nadzwyczaj szczę ś liwie; miał a przecież

solidnego, zamoż nego, hojnego mę ż a, pię kny dom i tł umy przyjació ł. Powtarzał a sobie, ż e

powinna być szczę ś liwa... lecz nie był a. A potem pojawił się Mark.

Usł yszał a, jak przed dom zajeż dż a samochó d Mervyna. Ten doskonale znany odgł os

zabrzmiał dzisiaj zł owieszczo, jak ryk niebezpiecznej bestii.

Drż ą cą rę ką postawił a patelnię na gazowym palniku.

Mervyn wszedł do kuchni.

Był oszał amiają co przystojny. W jego czarnych wł osach pojawił y się już pasemka

siwizny, ale tylko dodawał o mu to uroku. Był wysoki i w przeciwień stwie do wię kszoś ci

przyjació ł nie zaczą ł tyć. Nie odznaczał się pró ż noś cią, lecz Diana troszczył a się o to, by

zawsze nosił dobrze skrojone, ciemne garnitury i drogie biał e koszule, ponieważ chciał a, ż eby

wyglą dał na czł owieka sukcesu, któ rym w istocie był.

Teraz drż ał a z przeraż enia na myś l o tym, ż e Mervyn dostrzeż e na jej twarzy grymas

ś wiadczą cy o poczuciu winy i zaż ą da wyjaś nień.

Pocał ował ją w usta, ona zaś z zaż enowaniem oddał a pocał unek. Czasem obejmował

ją i kł adł rę ce na jej poś ladkach; ogarniał o ich wtedy podniecenie i biegli czym prę dzej na gó rę

do sypialni, zostawiają c w kuchni przysmaż ają cy się obiad. Ostatnio jednak takie przypadki

zdarzał y im się coraz rzadziej, a dzisiaj, dzię ki Bogu, nie miał na to ochoty. Pocał ował ją tylko

z roztargnieniem i natychmiast odwró cił się od niej.

Zdją ł marynarkę, kamizelkę, krawat i koł nierzyk, podwiną ł rę kawy, po czym umył rę ce i

twarz nad kuchennym zlewem. Miał szerokie barki i silne ramiona.

Niczego nie wyczuł. Nic dziwnego, przecież jej nie „widział ”. Po prostu był a, tak jak stó ł

albo krzesł a. Nie musiał a niczego się obawiać. Mervyn na pewno nie zorientuje się tak dł ugo,

dopó ki mu wszystkiego nie powie.

Jeszcze nie teraz - pomyś lał a.

Rzuciwszy ziemniaki na skwierczą cy olej posmarował a chleb masł em i zaparzył a

dzbanek herbaty. Wcią ż jeszcze był a roztrzę siona, lecz starał a się to ukryć. Mervyn,

pogrą ż ony w lekturze Manchester Evening News, w ogó le nie zwracał na nią uwagi.

- Mam w fabryce cholernego rozrabiakę - powiedział, kiedy postawił a przed nim talerz.

Nic mnie to nie obchodzi - pomyś lał a histerycznie Diana. - Nie mam z tobą już nic

wspó lnego. - A po chwili: - Skoro tak, to dlaczego podaję ci herbatę?

- To londyń czyk z Battersea. Podejrzewam, ż e jest komunistą. W każ dym razie,

zaż ą dał wyż szych stawek za pracę przy produkcji tych nowych ś widró w. Ma nawet trochę

racji, ale ja zrobił em kosztorys opierają c się na dawnych stawkach, wię c bę dzie musiał się z

tym pogodzić.

Diana zdobył a się wreszcie na odwagę.

- Muszę ci coś powiedzieć...

Natychmiast poż ał ował a swoich sł ó w, ale był o już za pó ź no.

- Co zrobił aś sobie w palec? - zapytał, zauważ ywszy mał y opatrunek.

To zwyczajne pytanie zupeł nie zbił o ją z tropu.

- Nic - odparł a, opadają c na krzesł o. - Skaleczył am się kroją c ziemniaki.

Wzię ł a sztuć ce do rę ki.

Mervyn jadł z apetytem.

- Powinienem być ostroż niejszy przyjmują c ludzi do pracy, ale kł opot polega na tym, ż e

coraz trudniej o dobrych fachowcó w.

Opowiadają c o swojej pracy nie oczekiwał od niej ż adnych odpowiedzi. Kiedy czasem

pró bował a coś wtrą cić, tylko obrzucał ją zirytowanym spojrzeniem. Był a tu po to, ż eby sł uchać.

Podczas gdy Mervyn wcią ż opowiadał o nowych ś widrach i komuniś cie z Battersea,

Diana przypomniał a sobie dzień ich ś lubu. Ż ył a jeszcze wtedy jej matka. Uroczystoś ć odbył a

się w Manchesterze, przyję cie zaś urzą dzono w hotelu Midland. Ubrany w jasny garnitur

Mervyn był najprzystojniejszym mę ż czyzną w Anglii. Diana przypuszczał a, iż tak bę dzie już

zawsze. Nawet nie przyszł o jej na myś l, ż e ich mał ż eń stwo nie wytrzyma pró by czasu. Nigdy

wcześ niej nie spotkał a ż adnego rozwiedzionego mę ż czyzny. O mał o nie rozpł akał a się

przypomniawszy sobie, jak się wtedy czuł a.

Zdawał a sobie sprawę, ż e Mervyn bę dzie wstrzą ś nię ty jej odejś ciem. Nie miał

najmniejszego poję cia o tym, co dział o się w jej duszy. Fakt, ż e pierwsza ż ona opuś cił a go w

dokł adnie taki sam sposó b, uczyni dla niego sytuację jeszcze trudniejszą do zniesienia. Na

pewno wpadnie w depresję, ale przede wszystkim we wś ciekł oś ć.

Dokoń czył befsztyk i nalał sobie drugą filiż ankę herbaty.

- Niewiele zjadł aś - zauważ ył. W rzeczywistoś ci nie zjadł a ani jednego kę sa.

- Był am na duż ym lunchu.

- Gdzie?

To niewinne pytanie sprawił o, ż e ogarnę ł a ją panika. Wraz z Markiem zjadł a kilka

kanapek w ł ó ż ku w hotelu w Blackpool, lecz teraz nie przychodził o jej do gł owy ż adne

wiarygodne kł amstwo. Cisnę ł y jej się na usta nazwy najbardziej popularnych restauracji w

Manchesterze, ale nie mogł a wykluczyć moż liwoś ci, ż e Mervyn był na lunchu w jednej z nich.

- W Cafe Waldorf - wykrztusił a wreszcie. Istniał o kilka lokali o tej samej nazwie

należ ą cych do sieci niedrogich restauracji, gdzie za szylinga i dziewię ć pensó w moż na był o

zjeś ć befsztyk z frytkami.

Mervyn nie zapytał, w któ rej.

Zebrał a talerze ze stoł u i wstał a z miejsca. Miał a tak mię kkie kolana, ż e bał a się, iż

zaraz upadnie, ale jakoś udał o jej się dojś ć do zlewu.

- Masz ochotę na deser? - zapytał a.

- Tak, poproszę.

Przyniosł a ze spiż arki puszkę sł odzonych gruszek i trochę skondensowanego mleka,

otworzył a puszkę, przeł oż ył a czę ś ć jej zawartoś ci na talerzyk, polał a mlekiem i podał a mu.

Kiedy przyglą dał a się jedzą cemu z apetytem Mervynowi, nagle ogarnę ł o ją przeraż enie

na myś l o tym, co zamierzał a zrobić. Był to nieodwracalnie destrukcyjny czyn. Miał wszystko

zniszczyć, podobnie jak zbliż ają ca się wojna. Ż ycie, któ re udał o im się stworzyć we dwó jkę w

tym domu, w tym mieś cie, odejdzie bezpowrotnie w przeszł oś ć.

Zrozumiał a, ż e nie potrafi tego dokonać.

Mervyn odł oż ył ł yż eczkę i zerkną ł na zegarek na ł ań cuszku.

- Już wpó ł do ó smej. Wł ą cz radio, zaraz bę dą wiadomoś ci.

- Nie mogę tego zrobić - oś wiadczył a gł oś no Diana.

- Proszę?

- Nie mogę tego zrobić - powtó rzył a. Odwoł a wszystko. Spotka się zaraz z Markiem i

powie mu, ż e zmienił a zdanie i ż e jednak z nim nie ucieknie.

- Dlaczego nie moż esz sł uchać radia? - zapytał ze zniecierpliwieniem Mervyn.

Diana przez chwilę wpatrywał a się w niego bez sł owa. Kusił o ją, by wyznać mu cał ą

prawdę, ale na to też nie miał a odwagi.

- Muszę wyjś ć - powiedział a, szukają c rozpaczliwie jakiejś wymó wki. - Doris Williams

leż y w szpitalu, powinnam ją odwiedzić.

- Kto to jest Doris Williams, na litoś ć boską?

Oczywiś cie nikt taki nie istniał.

- Spotkał eś ją kiedyś - improwizował a Diana. - Miał a operację.

- Nie przypominam sobie - odparł, lecz w jego gł osie nie był o podejrzliwoś ci; szybko

zapominał przelotnie spotykane osoby.

Diana wykonał a genialne posunię cie:

- Moż e masz ochotę pó jś ć ze mną? - zapytał a.

- Dobry Boż e, ską dż e znowu! - odparł tak, jak się tego spodziewał a.

- W takim razie poprowadzę sama.

- Tylko nie jedź za szybko. Obowią zuje zaciemnienie.

Wstał i przeszedł do salonu, gdzie stał o radio.

Diana w milczeniu odprowadził a go spojrzeniem. Nigdy się nie dowie, jak niewiele

brakował o, ż ebym go opuś cił a - pomyś lał a z czymś w rodzaju smutku.

Wł oż ył a kapelusz i wyszł a z domu z pł aszczem przewieszonym przez ramię. Dzię ki

Bogu, silnik dał się uruchomić za pierwszym razem. Wyprowadził a samochó d z podjazdu i

skrę cił a w stronę Manchesteru.

Podró ż przypominał a senny koszmar. Ogromnie się jej ś pieszył o, lecz mimo to musiał a

wlec się noga za nogą, ponieważ przesł onię te reflektory oś wietlał y drogę zaledwie na kilka

metró w przed maską, a w dodatku widział a wszystko jak przez mgł ę, gdyż nie mogł a

powstrzymać ł ez napł ywają cych jej do oczu. Gdyby nie to, ż e wyś mienicie znał a trasę,

wyprawa na pewno zakoń czył aby się katastrofą.

Miał a do pokonania zaledwie szesnaś cie kilometró w, ale zaję ł o jej to ponad godzinę.

Kiedy wreszcie zatrzymał a wó z przed hotelem Midland, był a cał kowicie wyczerpana.

Przez minutę siedział a nieruchomo, usił ują c wzią ć się w garś ć. Wyję ł a z torebki puderniczkę i

przypudrował a sobie twarz, by ukryć ś lady ł ez.

Zdawał a sobie sprawę z tego, ż e Mark bę dzie zał amany jej decyzją, ale wiedział a też,

iż potrafi dać sobie z tym radę. Wkró tce zacznie traktować ich zwią zek jak zwykł y wakacyjny

romans. Zakoń czenie kró tkiej, namię tnej przygody mił osnej był o znacznie mniej okrutne niż

rozbicie pię cioletniego mał ż eń stwa. Zaró wno ona jak i Mark bę dą zawsze z rozrzewnieniem

wspominać lato roku 1939...

Ponownie wybuchnę ł a pł aczem.

Po jakimś czasie doszł a do wniosku, ż e jedzenie w samochodzie i zadrę czanie się

podobnymi myś lami nie ma najmniejszego sensu.

Musi pó jś ć do niego i skoń czyć ze wszystkim. Jeszcze raz poprawił a makijaż, po czym

wysiadł a z samochodu. Nie zatrzymują c się przy recepcji przeszł a przez gł ó wny hall hotelu i

weszł a po schodach na gó rę. Wiedział a, w któ rym pokoju mieszkał Mark. Odwiedziny

samotnej kobiety w pokoju samotnego mę ż czyzny pachniał y oczywiś cie skandalem, lecz

Diana postanowił a o tym nie myś leć. Inną moż liwoś cią był o spotkanie w holu lub barze, a

przecież nie mogł a przekazać mu tej wiadomoś ci na oczach innych ludzi. Nie rozglą dał a się, w

zwią zku z czym nie wiedział a, czy zauważ ył ją ktoś ze znajomych.

Zapukał a do jego drzwi modlą c się, ż eby był w pokoju. A jeż eli wyszedł do restauracji

albo do kina? Nikt nie odpowiedział, wię c zapukał a jeszcze raz, mocniej. Jak moż na w takiej

sytuacji iś ć do kina?

Wreszcie usł yszał a jego gł os:

- Tak, sł ucham?

- To ja!

Rozległ y się szybkie kroki, drzwi otworzył y się raptownie i staną ł w nich zaskoczony






© 2023 :: MyLektsii.ru :: Мои Лекции
Все материалы представленные на сайте исключительно с целью ознакомления читателями и не преследуют коммерческих целей или нарушение авторских прав.
Копирование текстов разрешено только с указанием индексируемой ссылки на источник.